Ziemniaczana pornografia, czyli dlaczego nie założę bloga kulinarnego

Oto moje mroczne kuchenne sekrety, kulinarna pornografia z ziemniaczkiem w roli głównej. Z dodatkiem masła, śmietany, smalcu. W towarzystwie pierogów, ogórkowej i gołąbków. Z przepisami Babci. Ciężkostrawnie i niezdrowo. Zwolenniczki odtłuszczonego jogurtu - lepiej tego nie czytajcie!

Jestem kuchennie żenująca. Nie kulinarnie, nie. W każdym razie nie bardzo. Ugotuję, upiekę, usmażę. Ale bloga kulinarnego z tego nie będzie, oj nie. Ani zdjęć, od których leci ślinka. Ani przepisów, które nie wstyd podać dalej i które brzmią tak, że kolana się uginają, a w oku pojawia się niekontrolowana pożądliwość.

Od wytwornej kuchni w moim domu jest P. Jak on zarządzi włosko-francusko-hiszpańsko, to gościom szczęki opadają, jedzą, chwalą, popuszczają pasa, proszą o litość, dobierają, czule wspominają. Ja cóż, w te dni jestem podkuchenną, trę, obieram, wstawiam zmywarkę, nakrywam do stołu. Mam jednak i ja swoje mroczne, ukrywane, wstydliwe nieco życie kuchenne.

Jestem ziemniaczaną panną, z mocnymi wschodnimi genami i te geny, rozumiecie, pamiętają. Pamiętają wszystkie wileńskie klimaty, smalczyki, ziemniaczki, wędliny, pierogi, ciasta, kapustki, twarogi, kremy, mięsa, pasztety. Ciężkostrawnie i niezdrowo. I z ziemniaczkiem.

Ziemniaczek mon amour

O tak. Czczę ziemniaczka, stawiam mu ołtarz, ziemniaczek mi remedium na smuteczki, wkurwiki, zawiedzione ambicyjki, szefa, męża, dzieci, kota, pogodę.

Ziemniaczek z masełkiem. Z zsiadłym mlekiem. Z koperkiem. Odsmażony na klarowanym maśle. Z chrupkimi kawałkami. Kopiasta micha chłopskiego żarcia, o zerowym stopniu wyrafinowania. Ziemniaczek porn.

Co na to moja talia i tyłek? Wiadomo, są przeszczęśliwe. Lecz milczmy na ten temat. Wschodnia kuchnia mojej babci nie jest, jak już ustaliliśmy wyjściowa i elegancka, o nie. Nie urzeka wyrafinowanym przepisem i glamour rezultatem.

Babcia doskonale znała trzy sekrety kuchni francuskiej (masło, masło i masło), lecz będąc osobą twórczą i umiejąc korzystać z dobrodziejstw lokalnych wzbogaciła tę zasadę o własne, niewielkie sekreciki. Takie, jak smalec, na przykład. I tłusta śmietana. A nie tam, panie, dietetyczny jogurt, do zabielenia chudej jarzynówki. Jak już jarzynowa - to na żeberkach, gęsta, aż łyżka stawała i z zasmażką z mąki.

(Już nigdy, nigdy nie zjem takiej zupy, jak spod ręki Babci, choćbym starała się odtworzyć smak najwierniej. Rosołu z makaronem zagniatanym na drewnianej stolnicy i krojonym w precyzyjne, cieniutkie wstążki. Ptysiów na francuskim cieście robionym, rzecz jasna w domu, z kremem, który wyciskał łzy zachwytu z oczu. Nie, dość, bo sama się rozpłaczę. Dość.)

Więc co robię, kiedy micha ziemniaczka nie wystarcza? Lepię tysiące pierogów, których brzegi muszą być nie tylko sklejone, ale zawinięte w schludną falbankę, tak, jak nauczyła mnie Babcia (oczywiście przedłuża to cały proces o godziny, ale pieróg nigdy się nie rozklei, ładnie wygląda, a poza tym TAK NAUCZYŁA MNIE BABCIA). Wzorem Oślej Skórki upuszczam do ciasta pierścionek z paluszka, potem w panice dłubię w materii, oddawaj biżuta, cholero.

Tony mięsa na pasztet duszę, doprawiam, przekręcam przez maszynkę (cztery razy, na najdrobniejszym sitku) a potem piekę, piekę, piekę. Babram się z niedźwiedziem (babka ziemniaczana z boczkiem, cebulą, majerankiem i zielem angielskim, koszmarnie pracochłonna, strawna jak Intercity i pyszna, jak grzech)

Piekę paluszki drożdżowe z kminkiem i grubą solą. Smażę placki ziemniaczane, a potem tydzień wietrzę dom z oleju. Obieram kiszone na ogórkową, sypię do niej koper, leję tłustą śmietanę. Ogórkowa jest na żeberkach (tak coś kilogram mięcha, skromnie), kwaśna i gęsta od drobno pokrojonego ziemniaczka, a jakże.

W wielkim kotle obgotowuję kapustę, chlapię dookoła wrzątkiem, obierając kolejne liście, zawijam w nie mięso, układam, leję sosem ze świeżych pomidorów, duszonej cebuli, czosnku. Gołąbki są nieważne, jeżeli nie zrobi się ich pełnej gęsiarki (tak, mam gęsiarkę i makutrę, bardzo poręczny sprzęt kuchenny, w użyciu i przechowywaniu - NOT) i jeżeli nie przypieczętuje ich poparzoną od piekarnika dłonią. Zawsze.

I kiedy patrzę na usyfioną do granic możliwości kuchnię, przyprószoną mąką, z farfoclami kapusty zwisającymi z blatu, kiedy wszędzie jest zastygłe ciasto, pod nogami chrzęści sól, płyta kuchenna zalana tłuszczem, wodą i winem (kieliszek mi się wywrócił, no co) - wtedy

WTEDY

Czuję, że już nie mam wkurwa. Ani nie jestem już smutna. Prawdę mówiąc - w ogóle nie pamiętam, o co mi chodziło.

Zostają dwa problemy.

Kto to posprząta?

I kto to zje?

[Dopisek red nacz.: JA zjem! Nie wiem jak Wy, ale z jakiegoś powodu zrobiłam się głodna. I chyba mamy kandydatkę do prowadzenia bloga kulinarnego, hmm?]

Więcej o: