Nie, nie odsunęła skromnej płyty nagrobnej na Pere Lachaise i nie siadła w postaci hologramu, (jak Tupac, nie?), do laptopa, żeby pognębić autorkę "Pięćdziesieciu twarzy Greya" (nie czytałam, a wy? Tak sobie szydzę na kredyt paru fragmentów).
Ale - ale! ktoś decydujący o tym, co się przekłada i wydaje (temu komuś tu, z tego miejsca chcę gorąco podziękować), nie wiem, może zmolestowany przez córkę, ciotkę, albo mamę staruszkę (bo nie podejrzewam syna, czy wnuczka) ruszył temat. Na przykład "La retraite sentimentale" , które Colette kazała czytelnikowi uważać za ciąg dalszy i zakończenie "Klaudyn", które teraz na polski przetłumaczono po raz pierwszy i które właśnie wyszło jako "Klaudyna powraca".
Traf chciał, że o planowanym wydaniu dowiedziałam się w dniu, kiedy sfrustrowana norałam ebay w poszukiwaniu angielskiego tłumaczenia, nie miałam bowiem wątpliwości, że mój francuski nie poradzi, oj nie. Mając więc do wyboru nic, albo drogę prawą ręką do lewego ucha wybrałam to drugie.
News wprawił moje zimne i cyniczne serce w przyjemny dygocik. Bo oczywiście Colette zaczęłam od "Klaudyn", we wczesnym liceum i brak zakończenia, które zresztą wymieniono w przedmowie - mocno mi doskwierał. Przez lata zbierałam sobie skrzętnie nowe wydania tego, co raczono wznowić, potem polowałam na przedwojenne tłumaczenia na Allegro, zdobywając tak "Niewiniątko", "Ich dwoje" i "Kotkę".
Przeżywałam okresy żbiczej fascynacji i autorką i wszystkim, co napisała, tropiłam biografie, czerwieniłam się na "Becoming Colette" z Mathildą May i Klausem Maria Brandauerem (tak, czerwieniłam się, rozumiecie, byłam MŁODA), powoli pojmowałam, dlaczego Sidonie Gabrielle z niechęcią mówiła o swoim pisarskim debiucie, mocno podrasowanym przez jej pierwszego męża, doceniałam to, co stworzyła później i samodzielnie.
Zmusiłam nawet do przeczytania "Klaudyn" dwóch dość istotnych mężczyzn w moim życiu. Jeden uciekł, drugi został, żaden nie dokończył lektury. Mam nauczkę, już nie zmuszam. Mężczyzn.
Porzucając niestosowne dowcipaski - uważam, że określanie Colette mianem autorki "powieści dla pensjonarek" ma tyle samo sensu, co przylepianie "Lolicie" Nabokova etykietki pornografii, czy postrzeganie Jane Austen jako tej od romansideł (no błagam, zjadliwa, celna satyra na ówczesne społeczeństwo, ok, z wątkiem romansowym, jako pretekstem).
Colette to przede wszystkim piękna, precyzyjna, oryginalna fraza, nie do podrobienia i dla mnie - nie do zapomnienia. Po latach wzrusza mnie tak samo, a coraz mniej jestem skłonna do wzruszeń, po latach ciągle wracam, czytam od nowa, patrzę zupełnie inaczej. Mniejsza o skandalizujące treści, które teraz mocno trącą myszką (przprszm). To się nadal broni, warsztatem i intensywnością uczuć.
Kupiłam "Kochasia", kupiłam "Czyste, nieczyste", drżącymi rękami otwierałam paczkę z książką "Klaudyna powraca", mam zamówione (również po raz pierwszy wydane w Polsce) "Dialogi zwierząt".
Byłam fanką tłumaczeń nieodżałowanej pani Krystyny Dolatowskiej i do nich przywykłam. Ale Katarzyna Bartkiewicz i Hanna Igalson - Tygielska naprawdę czują ten boleśnie nostalgiczny klimat, nie jest źle, nie trzeba się bać.
Kolekcja całkiem zacna
Czekam na resztę.