Chłopcy gotują, czyli jak przetrwałam bomby spadające na kuchnię

Była taka podwórkowa zabawa, którą uwielbialiśmy. Potrzebny był do niej trzepak i ubita ziemia, nazywaliśmy to mało ambitnie: "Nalot - samolot, powódź - pożar". Polegała na tym, że prowadzący krzyczał jedno z tych słów, a reszta odpowiednio reagowała kuląc się na ziemi lub wspinając na samą górę trzepaka. Kiedy mój mąż powiedział mi "Kochanie, jutro ja z synem coś ugotuję" miałam ochotę zrobić wszystko na raz: skulić się, wspiąć wysoko, a najlepiej - zadekować w bunkrze i przeczekać ten Defcon 1.

Nie będę jednak wredną babą i nie zacznę zrzędzić, że nie, że "łeee", że nasyfią w kuchni, że dajcie spokój. Jeszcze się zniechęcą i faktycznie nic nie ugotują? A przecież nie o to w życiu walczę. Przecież w głębi serca zawsze chciałam, żeby ktoś mnie przy tych garach wyręczył.

Zazwyczaj robi to Pan Chińczyk, Pan Turek, Kurd, Tajska Rodzina, albo Hindus z Południa. Czasem Kucharek Sześć, albo Pan Pizza. W ostateczności kilka razy w tygodniu wstaję pół godziny wcześniej i nastawiam ten kultowy ryż, a raz w tygodniu mogę ugotować zupę, tak? Nie pytajcie czemu rosół i czemu tyle litrów, po prostu z rosołu można potem zrobić wszystko. Jak się człowiek uprze to nawet bardzo niesmaczne ciasto.

Osiem lat, cztery miesiące i 27 dni po urodzeniu syna człowiek wreszcie zostanie uraczony obiadem ugotowanym przez pierworodnego.

No ale dobra. Chłopaki gotują. Jako, że w tym ojcowsko-synowskim składzie są debiutantami, mają rozmach. Jak każda upierdliwa kwoka zaglądam im przez ramię, sugeruję którą książkę kucharska lepiej odłożyć, gdyż wymaga raczej improwizowania, niż dosłownego odtwarzania. Potem tylko robię szybką rewizję zakupów jakie panowie poczynili i oddalam się. Bo jeszcze zacznę za nich gotować i co wtedy? No właśnie.

Pobite gary!

Osiem lat, cztery miesiące i 27 dni po urodzeniu syna ( bo tam te naście lat związku to wiecie, rozumiecie, trafiła się jajecznica nie raz) człowiek wreszcie zostanie uraczony obiadem ugotowanym przez pierworodnego i wszystko spaprze nadgorliwością. Koniec. Siedzę więc jak trusia w najdalszym zakątku mieszkania, słuchawki na uszach, piszę, albo nie! Wiem! Wyjdę z domu. Wychodzę. Jednak nie, no bo co, jeśli ja robiąc nalot - samolot sprawiłam, że w domu jest jednak powódź - pożar?

Zabieram się więc i ja do pitraszenia. W międzyczasie trzy rozpaczliwe statusy na Facebooku.

Wracam. E tam, nic takiego. "OBIAD!". Bach, cztery miski, sagan węgierskiego gulaszu i tona kopytek (już gotowych, ale elegancko odgrzanych.) Pyszne? Pewnie. Żyję? Jasne. Minęło już kilka dni, więc mogę to pisać bez obaw. A po wszystkim "Bo my zaplanowaliśmy jeszcze bułeczki drożdżowe". I to spojrzenie. Spojrzenie wszystkomówące. A już na pewno: "ale nam się już trochę odechciało je piec". No dobra. Jak mówią w Karpatach: oko za oko, deser za gulasz.

Zabieram się więc i ja do pitraszenia. No i cóż, seria epickich porażek, sarkania na brak odpowiedniej szklanki, wagi kuchennej, że córka podżera surową mąkę, że syn przyszedł tylko po to, żeby podjadać rodzynki i podpuszczać siostrę, że masa z drożdżami się dziwnie bryli, że nie da się ugniatać. Wreszcie mielenie wszystkiego blenderem. W międzyczasie trzy rozpaczliwe statusy na Facebooku. I są!

Córka wyżera mąkę

Pierwsza blacha? Pycha. Druga blacha. Bardzo dobre. Trzecia blacha "Kochani, może też chcecie?". Piąta blacha "Może zostawmy coś na rano?". Siódma blacha "DRODZY KOLEDZY I KOLEŻANKI Z PRACY, kto reflektuje na drożdżówki?". Dzień później, wiadomość od męża: "Dlaczego rozdajesz nasze bułeczki obcym mężczyznom?". Do czego zmierzam? Do tego, żeby porzucić rozpacz. Jak mawiają starożytni programiści: żaden nalot, nie panikuj, mieszaj , czekaj i wpierniczaj w spokoju.

Syn skubie bułeczkę

Więcej o: