Niestety, jestem jak Cezar. Veni, vidi, vici potem już tylko nuda, nuda, nuda. Przerobiwszy z pierwszym dzieckiem wszelkie fazy od totalnej podjarki typu "o rany, jestem teraz mamą i idę ze swoim dzieckiem na plac zabaw!", przez pewne rozczarowanie tym, że dziecko wcale nie chce siedzieć dłużej niż minutę i robić piaskowych babek, mimo wielu usilnych prób, sugestii i demonstracji, po irytację związaną z obcowaniem z innymi osobami płci tej samej. Opiekunki obrabiające tyłek rodzicom, trącące alkoholem osiedlowe babunie, wreszcie wypindrzone lachony tokujące o mentalnym odcinaniu się od waginy w trakcie porodu, kiedy akurat zakuwałam do egzaminu z hermeneutyki.
Ileż to złych myśli kłębiło się w głowie. Ileż to części filmu pt. "Życzenie śmierci" można by na tej podstawie nakręcić. No trudno. Z drugim dzieckiem przyszło mi poznać za to uroki kiblowania na placu zabaw godzinami, choć bez możliwości siedzenia na dupie jak ta nadobna panna i czytania lektur wszelakich. Tylko nieustanne biegi a zwłaszcza czekanie w kolejce na huśtawkę.
Tu przodowali tatusiowie okupujący ten przyrząd słodkiej niewoli. Dziecię siedzi, tatuś klika na tablecie. Jest zabawa. I tylko nasze sugestie, ze może czas opuścić już tę cudowna konstrukcje dostarczającą uciech stu, spotykały się z wrogością bądź bezczelnym "trzeba było iść na inny plac zabaw, my stad prędko nie wyjdziemy". Co ja mogę? Bluzgać takiego typa w myślach, emitować mu tam negatywne bioprądy w ten tablet, niech sczeźnie, życzyć stu wirusów i zdrady małżeńskiej przypadkowo wytropionej podczas ściągania amatorskich pornoli z ruskich torrentów? No i ostatecznie znielubić plac zabaw.
Huśtawka nastrojów
Mój małżonek nie dowierza tej niechęci, nie rozumie, on zawiera na placach zabaw znajomości, on tam poznaje nowe, nieodkryte lądy, nie wiem sama co jeszcze. A ja mam też, niestety, najgorsze poczucie z możliwych. Nawet jeśli już znajdę wystarczająco przyjazny i opustoszały placyk zabaw, natłok myśli związanych z milionem prac, których się imam dniem i nocą nie pozwala mi się wyluzować. Po pół godziny wspólnych zabaw, wygłupów, wyścigów, wspinaczki, kupowania babeczek, budowania zamków, które natychmiast jakieś małe stópki równają z ziemią i innych radosnych wybryków, odpływam.
Zaczynam myśleć o tekstach, o tej wystawie, którą otwieramy w maju, o tym jakie ilustracje wybrać, o tym jaki ma być scenariusz do wizualizacji podczas koncertu, jak ułożyć ten reportaż do pisma podróżniczego. A może w tamtym felietonie, który wysłałam przed wyjściem z domu zrobiłam jakąś literówkę w nazwisku? Wyciągam telefon, sprawdzam, kątem oka spoglądam na córkę, która przemieszcza się po placu z prędkością światła.
Trochę z nią rozmawiam, trochę odpisuje na jakiegoś maila, bo trzeba wysłać plakat do poprawki, tylko teraz, mam pięć minut, potem grafik nie dostanie i zajmie się tym dopiero za cztery dni. Trochę mam wyrzuty sumienia, a trochę nie. Trochę jestem tutaj z córką, a trochę tam, w świecie swoich spraw.
W takich chwilach przypomina mi się Maja Kleszcz, fantastyczna artystka obdarzona niesamowitym głosem i matka dwójki dzieci. Kiedy mówiła mi, że stojąc na placu zabaw odczuwa dyskomfort, bo myślami jest już przy swoich piosenkach, już kombinuje jak je zaśpiewa. Ja jej odpowiadałam "daj spokój, przecież jesteś ze swoimi dzieciakami, nie ma co". Rok temu wydawało mi się, że właśnie "nie ma co". Teraz czuję, że w zasadzie mam to samo.
Nuda na placu zabaw? Niemożliwe!