Zachwyt rodziną patologiczną, czyli "Shameless"

Znacie "Shameless" (w Polsce serial jest emitowany jako "Niepokorni")? Tak, owco, raczej znają, nie jest to żadna świeżynka, leci już czwarty sezon. Ale gdyby przypadkiem ktoś był równie jak ja zapóźniony (tłukę dopiero drugi sezon) - chciałabym tu wystąpić z serdeczną rekomendacją. ALBO NIE.

Bowiem jest to serial z puli tych, z którymi łączy mnie trudna miłość. Nie taki, w który wchodzę, jak rozgrzany nóż w masło, zachwycając się łatwo i bez poczucia dyskomfortu. Raczej taki, jak "Dziewczyny" - o których pisałam tutaj .

Rodzina Gallagherów jest - na pierwszy rzut oka - patologiczna, aż miło. Matka zmyła się w siną dal (nie dziwimy się jej specjalnie) zostawiając szóstkę dzieci i chlejącego, co się nawinie, a nie stroniącego też od innych dobrych rzeczy męża, pół-menela, trzy czwarte filozofa, niezbyt czułego ojca wspomnianej szóstki.

Dom i pozostawione rodzeństwo ogarnia najstarsza Fiona: kasy nie ma, starych nie ma, zapomogi nie ma, trzeba się łapać pięciu niewdzięcznych zajęć zarobkowych na raz, o ukończeniu przez nią szkoły średniej nie ma co gadać, a dzieci - nie wiedzieć czemu - chcą żreć, mieć co założyć na tyłki i kontynuować edukację.

Fiona proces ogarniania zagrody ma raczej opanowany. Co prawda najmłodszy czasem umoczy szczoteczkę do zębów w toalecie, ruda Debbie ma zadatki na męża stanu (z wdziękiem mija się z zasadami), Ian zmaga się ze swoim ukrywanym homoseksualizmem (a w tym domu nic się nie ukryje), Lip robi, co może, żeby zaprzepaścić swoje ponadprzeciętne zdolności, a uroczy, długorzęsy Carl zapowiada się na sadystycznego świra, ale ojtam.

Cała szóstka jest wyjątkowo inteligentna, część z nich uczy się z zapałem, steruje w stronę wyższych uczelni czy tam innych przyczółków klasy wyższej, przy okazji kradnąc, kombinując, łamiąc prawo i rozpaczliwie łatając domowy budżet.

Sąsiedzi wprawdzie też nie ze Stowarzyszenia Rodzin Katolickich, za to pomocni i porządni, krew z podłogi wytrą, podrzucą flaszkę i coś do jedzenia, pomogą oszukać ichni ZUS, przypilnują kogo trzeba.

Najbardziej smuci mnie, że lubię obrzydliwego, ewidentnie niedomytego, nieodpowiedzialnego i w gruncie rzeczy podłego Franka G. To chyba moja wewnętrzna zła siostra bliźniaczka darzy go sympatią, gdyż facet jest zaprzeczeniem wszystkiego, co cenię.

Serial jest zabójczo zabawny, choć - jak wspominałam - nie jest to łatwa rozrywka, bo twórcy dbają, żeby słodyczy nie było więcej, niż patologii i grozy. Wszyscy się pieprzą ze wszystkimi, nie uwierzycie, co robi w łóżku dysfunkcyjna sąsiadka z agora(haha)fobią, choć to i tak nic w porównaniu z osiągnięciami jej ślicznej, jasnowłosej córeczki. Bunga-bunga z bonusami.

Nie wiem, co ja tu właściwie lubię, ani mnie ten serial nie skłania do refleksji, ani nie identyfikuję się z bohaterami, czasem robi mi smutno, czasem - obrzydliwie. Ale jest jakiś urok w tym, wdzięk rzeczy paskudnych, przekonuje mnie, że Fiona wygląda, jakby marzyła o trzeciej ręce i chwytnym ogonie (a przy tym jaka jest śliczna, choć czasem ślicznie brzydka), że ma ciągle kryzys pralniczy, że strasznie ją wkurwia jej ukochany (dał jej pralkę! Oto mój typ rycerza) i że zabiłaby w obronie swojego rodzeństwa. Łykam, że skarpeta młodego bandziora jest biała i przybrudzona, makijaż młodocianej zdziry zdzirowaty, jak trzeba że w pokoju chłopców bajzel bardzo nastolatkowy, a dysfunkcja nie oznacza braku miłości i starań.

Ładne to. Oglądacie?

Więcej o: