Też, tak jak stoi w tym artykule, obiecałam sobie kiedyś, że dzieci będę wychowywać inaczej, niż moi rodzice. Że będę z nimi rozmawiać, tłumaczyć życie. Że argument "nie bo nie" nie zaistnieje w moim domu i słowniku, bo zawsze przepotwornie mnie wkurzał. Że nie powiem im nigdy "nie możesz iść na tę imprezę (albo robić czegokolwiek fajnego), bo życie nie składa się z samych przyjemności i trzeba się do tego przyzwyczaić". Że nie zapytam dziecka, które właśnie wymyśliło kolejne świetne hobby, czy odrobiło już lekcje, bo szkoła jest najważniejsza, a nie jakieś głupoty, z których i tak nic nigdy nie wyniknie.
Obiecałam sobie, że moje dzieci zobaczą we mnie kogoś więcej niż tylko biernego obserwatora telewizyjnego programu, który swoją wiedzę o świecie czerpie z telewizyjnych wiadomości i wydaje mu się, że zło, huragan, morderca i powódź czają się za każdym rogiem, lepiej więc nie wychodzić z bezpiecznego domu. Że zapewnię im jak najwięcej z tego, na co mnie będzie stać, wysupłam ostatni grosz na dodatkowe zajęcia i kursy, byle tylko chciało. Właśnie - byle chciało. Ale jemu nie chce się chcieć.
To prawda, ja zawsze miałam życiowe ADHD. Moja własna energia doprowadzała mnie do szaleństwa, bo ZAWSZE CHCIAŁAM WSZYSTKO. Konie, języki, pianino, gitara, akrobatyka, tenis, łyżwiarstwo. A może jeszcze kurs malowania? A może gotowania? A może tańce? A może śpiew? Niestety, moi rodzice nie mieli kasy. A nawet jak mieli, to nie wydawało im się, że to rzeczy potrzebne do życia. Uważali, że one odciągają mnie od szkoły, a tylko szkoła ma sens. Żeby mieć życiowy spokój musiałam dobrze się uczyć (i tak zawsze miałam syndrom prymusa, więc nie sprawiało mi to specjalnego problemu).
Żeby zaspokoić swoje życiowe ADHD - musiałam szukać zajęć, które nie kosztują, bo na inne nie dostałabym kasy. Tak więc skończyło się na sportach (łyżwiarstwo, tenis, akrobatyka, lekkoatletyka - w czasach mojej młodości sekcje sportowe były dofinansowywane przez państwo), harcerstwie (darmoszka), gitarze (sprzęt pożyczyłam od kumpla, sama nauczyłam się grać).Naukę angielskiego wymusiłam (wtedy to nie było modne ani oczywiste, że trzeba znać ten język), ale dopiero w liceum, kiedy okazało się, że trzeba zdać z niego maturę, a pani, która mnie uczyła w szkole nie za bardzo sama go znała. Tak, o wszystko musiałam walczyć, pazurami drapać. Do dziś mam im za złe te konie i pianino. I windsurfing. I tańce. I pewnie kilka innych rzeczy, ale może już wystarczy?
Kiedy więc okazało się, że mam dziecko, pomyślałam: "Bomba! Co chce, to dostanie". I nie chodziło mi o rzeczy, bo rzeczy to ja mam w dupie i nawet na punkcie butów nie mam hopla, nie wspominając już o torebkach. Chodziło mi oczywiście o ten rozwój, o to hobby. Jezu, niech on sobie wymyśli, co chce, ja go będę wozić, kasę dam, niechże on tylko już chce. Czekałam, ale... on jakoś nie chciał.
Zapisałam na judo - bo to podobno najzdrowszy sport dla młodziaka. Po trzech - pięciu zajęciach: "Eee, nie, nie podoba mi się ten kontakt". Ok, rozumiem, kiedyś z tego samego powodu z judo zrezygnowałam. Tańce, hip-hop - rezygnacja po paru lekcjach. Dlaczego? "Bo nie". Pianino? Półtora roku takiego siłowania się, że w końcu, widząc go znowu z zaciśniętymi pięściami pod pachami, zrobiło mi się słabo i odpuściłam. Piłka nożna? Dwa semestry. Ale spoko, niektórzy długo szukają swojej drogi. Do angielskiego zmusiłam i nie odpuściłam (teściowa jest anglistką, nie było szans), na nartach nauczyliśmy się razem. Tenis, na szczęście, się spodobał. Z basenem dałam spokój. Kółka zainteresowań? "Mamo, ja już nie mam czasu, daj mi spokój, muszę przecież trochę sobie poleżeć". Najpierw leżał z książką. Teraz leży bardziej pionowo, na krześle, przed komputerem. I mam wrażenie, że dalej "nic go nie jara".
Ja wiem, dziecko to lekcja pokory. Bo ono nie musi być takie jak my, nie musi chcieć tego samego. Ja go nie mogę na siłę uszczęśliwić tym samym, co uszczęśliwiało mnie. Ale JAK MOŻNA ZMARNOWAĆ TAKĄ SZANSĘ? Taką piękną szansę na WSZYSTKO? I tak sobie myślę - czy to nasze liberalne wychowanie, to zachęcanie, to podtykanie pod nos... Czy ono jest dobre? Czy ma sens? Ale jak żyć inaczej, skoro człowiek nie chce być taki, jak jego rodzice? I czy ten cytat z początku tekstu to prawda, czy fałsz?