Na życzenie Czytelniczki - moje ulubione seriale (CZĘŚĆ DRUGA)
Jedna wielka pułapka, to całe klasyfikowanie seriali wedle płci. Flaki, Glocki, motory i bzykanko na korpo-biurku - dla facetów. Byliśmy tylko przyjaciółmi, a potem wpadłam pod dostawczaka z lodami, doznałam urazu czaszki i wszystko zrozumiałam, teraz razem prowadzimy szkołę tańca - dla laleczek.
Otóż różnie to bywa, znam żelaznego na co dzień twardziela, który wymiękł na "The Shield" (wykończyła go scena homoseksualnego gwałtu oralnego) i z przyjemnością dotrwał do końca "Gilmore Girls" - serialu, który całe lata omijałam łukiem, ze względu na jego kretyński polski tytuł. "Kochane kłopoty" - to brzmi jak nazwa lecznicy weterynaryjnej (choć nie przebije ursynowskiej "Boliłapki" - jestem fanką, pozdrawiam). Wreszcie właściwy czas przyszedł we właściwe miejsce, byłyśmy tylko we dwie, butelka wina i ja, a wieczór był taki piękny, że nie chciało się nigdzie iść piechotą.
Mam w ogóle teorię pierwszego odcinka (pilota), bardzo mało odkrywczą, ale funkcjonalną - nie należy, otóż, po pilocie wyrokować o serialu. Wiecie, jak jest - aktorzy jeszcze nie dotarli się z rolą i tekstem, producent nie wie, czy będzie robił Star Treka, czy może Jane Austen (w praniu okaże się, w którą stronę produkcja dryfuje), scenarzyści są jeszcze trzeźwi i nie zmęczeni (to zawsze obniża poziom), a publiczność jeszcze nie określiła, kto powinien zginąć w pierwszej kraksie samolotu nad bezludną wyspą, więc co tu pisać właściwie.
Otóż w klasie szlachetnych wyjątków od tej reguły jest właśnie "Gilmore Girls". Serial o matce i córce, z którymi - z żadną z nich - nie byłam i nie jestem się w stanie identyfikować i które przyjęłam do rodziny od pierwszej sceny. Nie pierwszej młodości Lorelai "Jestem-taką-szaloną-spontaniczną-wariatką", roszczeniowa, infantylna, arogancka i szurnięta, oraz smarkata Rory Mam-kij-w-tyłku-i-wianek-przyrośnięty-do-czaszki", irytująca, skompleksiała, nadmiernie myszowata i ciągle mentalnie przygarbiona.
Są urocze, wiecie? Urocze jest całe miasteczko, koszmarni rodzice Lorelai, którzy wzbudzili moją trudną miłość, lekko flejowaty, lecz niespodziewanie przyjemnie rozpakowany Luke z Baru, och Luke, bywałeś całkiem pociągający. Doskonała gama postaci drugoplanowych, wprawdzie słaniałam się z nienawiści do przygłupiej, histerycznej Sookie, lecz wszystko wynagradzał mi cudownie i francusko nadąsany konsjerż Michel. Czy i tu się w kimś zakochałam? Ależ oczywiście, od dziecka miałam słabość do aroganckich dupków w garniturach, dziennikarze dostawali dodatkowe punkty do bolesnej atrakcyjności. Wybór więc był oczywisty, nie marzenie teściowej - Dean, nie mroczny bedboj Jess (choć lubię niskich, niscy są lepsi w łóżku), tylko złoty chłopiec - Logan. I moja ukochana z wielu powodów scena.
Przychodzi jednak czas, kiedy przestajesz się podkochiwać w nieopierzonych blondaskach, kiedy wszyscy kłamią, wy idioci, a człowiek człowiekowi lupusem. Kiedy wleczesz się kulawo przez życie, a uśmiech ci gorzknieje, kiedy dobrze jest mieć na podorędziu szczęśliwą tableteczkę, kiedy twój najlepszy przyjaciel kocha cię równie mocno, jak chce, żebyś raz wreszcie zamknął gębę. I kiedy można zdiagnozować wszystko poza syfem, który hodujesz w głowie. I tylko jedno się nie zmienia, pierwszy odcinek rzuca na kolana, tyle, że zamiast modlić się w zachwycie masz ochotę zrobić głównemu bohaterowi no nie wiem, coś miłego.
Tu nie może być wątpliwości, w kim się zakochałam, choć w braku laku nie wzgardziłabym Australijczykiem po seminarium duchownym (kici kici, złocisty rudzielcu). Długa gęba, krzywy uśmiech (1:39 na teledysku, wody, bromu, spowiednika), podły charakter, całkowity brak zasad, niezwykła umiejętność bycia kolcem w dupie świata i w dodatku związkofob, na pewno by mi złamał serce, oooch, jak dobrze, I like it better when it hurts.
Przepraszam. Już milczę.
Przybierając poważny wyraz twarzy i zapinając się pod szyję - jakie ten serial ma banalne podstawy, to aż boli. Sardoniczny Holmes w wersji medycznej i jego poczciwie zezowaty (przykro mi, Robert Sean Leonard już w "Wiele hałasu o nic" Branagha miał jedno oko na Maroko i tak mu zostało, co ma osobliwy urok) Watson, udręczony neurotycznymi akcjami swojego przyjaciela, oraz, oczywiście, problematyczna Dulcynea, z cudownym, semickim noskiem (ach, chciałabym) i zamętem w sercu. No, żeście Amerykę odkryli. Ale widać nie trzeba być Kolumbem, żeby dostać całe złoto Eldorado.
Widać na prościutkim, wyświechtanym, schematycznym dywaniku można strzelić Taj Mahal i przed tym, blada z zazdrości i pożądania, chylę czoła. Tylko trzeba umieć bawić się konwencją, ładnie przeciągać strunę, nie dawać publisi odetchnąć, wierzyć w inteligencję odbiorcy i nieustannie zawyżać poprzeczkę. To jeden z dwóch seriali, w których chciałabym być biurową Panną Mop, byle tylko móc patrzeć i słuchać, jak rodzi się piękny potwór. Jeszcze jedno - ten serial mógł mieć i jedenaście sezonów, decyzja o zarżnięciu złotej rybki budzi mój niechętny szacunek - rzadko tak bywa. Ale tęsknię.
Drugi serial, w którym zgodziłabym się być nawet nie Panną Mop, ale krzesłem, kubkiem na kawę, podkładką pod mysz - to "House of Cards". Napisano już o nim wszystko, we wszystkich klimatach i pozycjach, niewiele zostało mi do powiedzenia. Może tylko tyle: trochę bardzo jaram się faktem, że na moich oczach rodzi się nowy etap historii tej branży. Ten serial zmieni wszystko, wspomnicie moje słowa. Wyprodukowany wyłącznie w celu emisji w sieci. Za taką obłąkaną kasę. Z takimi nazwiskami. Spacey! Fincher! (och, jak bardzo czuć tutaj Finchera w klimacie, w dynamice, w zdjęciach, oraz - ma się tę słabość do sióstr Mara, co?). Serial, przy którym każdy maniak polityki, adept szlachetnej sztuki manipulacji, każdy nadambitny paranoik, toksyczny seksoholik i wielbiciel pięknych loftów doświadcza bolesnego wzwodu, niezależnie od płci. I, wybacz Kevin, kocham się śmiertelnie w Claire Underwood. W jej cierpliwości, milczeniu, mózgu i we wszystkich jej kieckach. Cierpliwość moja będzie wystawiona na próbę, ale czekam na następny sezon, spokojna, że mnie nie rozczaruje. W końcu: " There are two kinds of pain. The sort of pain that makes you strong, or useless pain. The sort of pain that's only suffering. I have no patience for useless things."
Ciąg dalszy nastąpi...
-
Co widzisz na obrazku jako pierwsze? Wykonaj prosty test
-
Zapomnij o denerwującym problemie. Rozprawi się z nim gąbka do naczyń
-
Sezon ślubny w pełni. Jaką kreację wybrać, aby wyglądać zjawiskowo? Najnowsze trendyMATERIAŁ PROMOCYJNY
-
Wieniawa zapiera dech w piersiach swoją kreacją. "Bogini"
-
Nie straszne jej susze. Zakwitnie dwa razy, obsypując ogród kwiatami
- Trzy znaki zodiaku są silne psychicznie. Trudno je złamać
- Jak ujędrnić skórę na brzuchu? Najskuteczniejszy zabieg wykonasz w domu
- 8-latka nie wróciła ze szkoły do domu. Do dziś nikt nie wie, co się stało
- Jak uniknąć zatkania odpływu pod prysznicem? Wystarczy jeden trik
- Opróżniała zamrażalkę dziadków. Pokazała, co znalazła. "Kapsuła czasu"