Na życzenie Czytelniczki - moje ulubione seriale (CZĘŚĆ DRUGA)

Ojejej, patrzcie, co to się stało, z trzech seriali zrobiło się pięć, jak to możliwe, mryg, mryg. Udawajcie, że nie zauważyliście, że nie umiem do pięciu zliczyć, dobra? Wiszę wam jeszcze siedem. No to proszę.

Jedna wielka pułapka, to całe klasyfikowanie seriali wedle płci. Flaki, Glocki, motory i bzykanko na korpo-biurku - dla facetów. Byliśmy tylko przyjaciółmi, a potem wpadłam pod dostawczaka z lodami, doznałam urazu czaszki i wszystko zrozumiałam, teraz razem prowadzimy szkołę tańca - dla laleczek.

Otóż różnie to bywa, znam żelaznego na co dzień twardziela, który wymiękł na "The Shield" (wykończyła go scena homoseksualnego gwałtu oralnego) i z przyjemnością dotrwał do końca "Gilmore Girls" - serialu, który całe lata omijałam łukiem, ze względu na jego kretyński polski tytuł. "Kochane kłopoty" - to brzmi jak nazwa lecznicy weterynaryjnej (choć nie przebije ursynowskiej "Boliłapki" - jestem fanką, pozdrawiam). Wreszcie właściwy czas przyszedł we właściwe miejsce, byłyśmy tylko we dwie, butelka wina i ja, a wieczór był taki piękny, że nie chciało się nigdzie iść piechotą.

Mam w ogóle teorię pierwszego odcinka (pilota), bardzo mało odkrywczą, ale funkcjonalną - nie należy, otóż, po pilocie wyrokować o serialu. Wiecie, jak jest - aktorzy jeszcze nie dotarli się z rolą i tekstem, producent nie wie, czy będzie robił Star Treka, czy może Jane Austen (w praniu okaże się, w którą stronę produkcja dryfuje), scenarzyści są jeszcze trzeźwi i nie zmęczeni (to zawsze obniża poziom), a publiczność jeszcze nie określiła, kto powinien zginąć w pierwszej kraksie samolotu nad bezludną wyspą, więc co tu pisać właściwie.

Otóż w klasie szlachetnych wyjątków od tej reguły jest właśnie "Gilmore Girls". Serial o matce i córce, z którymi - z żadną z nich - nie byłam i nie jestem się w stanie identyfikować i które przyjęłam do rodziny od pierwszej sceny. Nie pierwszej młodości Lorelai "Jestem-taką-szaloną-spontaniczną-wariatką", roszczeniowa, infantylna, arogancka i szurnięta, oraz smarkata Rory Mam-kij-w-tyłku-i-wianek-przyrośnięty-do-czaszki", irytująca, skompleksiała, nadmiernie myszowata i ciągle mentalnie przygarbiona.

Są urocze, wiecie? Urocze jest całe miasteczko, koszmarni rodzice Lorelai, którzy wzbudzili moją trudną miłość, lekko flejowaty, lecz niespodziewanie przyjemnie rozpakowany Luke z Baru, och Luke, bywałeś całkiem pociągający. Doskonała gama postaci drugoplanowych, wprawdzie słaniałam się z nienawiści do przygłupiej, histerycznej Sookie, lecz wszystko wynagradzał mi cudownie i francusko nadąsany konsjerż Michel. Czy i tu się w kimś zakochałam? Ależ oczywiście, od dziecka miałam słabość do aroganckich dupków w garniturach, dziennikarze dostawali dodatkowe punkty do bolesnej atrakcyjności. Wybór więc był oczywisty, nie marzenie teściowej - Dean, nie mroczny bedboj Jess (choć lubię niskich, niscy są lepsi w łóżku), tylko złoty chłopiec - Logan. I moja ukochana z wielu powodów scena.

 

Przychodzi jednak czas, kiedy przestajesz się podkochiwać w nieopierzonych blondaskach, kiedy wszyscy kłamią, wy idioci, a człowiek człowiekowi lupusem. Kiedy wleczesz się kulawo przez życie, a uśmiech ci gorzknieje, kiedy dobrze jest mieć na podorędziu szczęśliwą tableteczkę, kiedy twój najlepszy przyjaciel kocha cię równie mocno, jak chce, żebyś raz wreszcie zamknął gębę. I kiedy można zdiagnozować wszystko poza syfem, który hodujesz w głowie. I tylko jedno się nie zmienia, pierwszy odcinek rzuca na kolana, tyle, że zamiast modlić się w zachwycie masz ochotę zrobić głównemu bohaterowi no nie wiem, coś miłego.

 

Tu nie może być wątpliwości, w kim się zakochałam, choć w braku laku nie wzgardziłabym Australijczykiem po seminarium duchownym (kici kici, złocisty rudzielcu). Długa gęba, krzywy uśmiech (1:39 na teledysku, wody, bromu, spowiednika), podły charakter, całkowity brak zasad, niezwykła umiejętność bycia kolcem w dupie świata i w dodatku związkofob, na pewno by mi złamał serce, oooch, jak dobrze, I like it better when it hurts.

Przepraszam. Już milczę.

Przybierając poważny wyraz twarzy i zapinając się pod szyję - jakie ten serial ma banalne podstawy, to aż boli. Sardoniczny Holmes w wersji medycznej i jego poczciwie zezowaty (przykro mi, Robert Sean Leonard już w "Wiele hałasu o nic" Branagha miał jedno oko na Maroko i tak mu zostało, co ma osobliwy urok) Watson, udręczony neurotycznymi akcjami swojego przyjaciela, oraz, oczywiście, problematyczna Dulcynea, z cudownym, semickim noskiem (ach, chciałabym) i zamętem w sercu. No, żeście Amerykę odkryli. Ale widać nie trzeba być Kolumbem, żeby dostać całe złoto Eldorado.

Widać na prościutkim, wyświechtanym, schematycznym dywaniku można strzelić Taj Mahal i przed tym, blada z zazdrości i pożądania, chylę czoła. Tylko trzeba umieć bawić się konwencją, ładnie przeciągać strunę, nie dawać publisi odetchnąć, wierzyć w inteligencję odbiorcy i nieustannie zawyżać poprzeczkę. To jeden z dwóch seriali, w których chciałabym być biurową Panną Mop, byle tylko móc patrzeć i słuchać, jak rodzi się piękny potwór. Jeszcze jedno - ten serial mógł mieć i jedenaście sezonów, decyzja o zarżnięciu złotej rybki budzi mój niechętny szacunek - rzadko tak bywa. Ale tęsknię.

Drugi serial, w którym zgodziłabym się być nawet nie Panną Mop, ale krzesłem, kubkiem na kawę, podkładką pod mysz - to "House of Cards". Napisano już o nim wszystko, we wszystkich klimatach i pozycjach, niewiele zostało mi do powiedzenia. Może tylko tyle: trochę bardzo jaram się faktem, że na moich oczach rodzi się nowy etap historii tej branży. Ten serial zmieni wszystko, wspomnicie moje słowa. Wyprodukowany wyłącznie w celu emisji w sieci. Za taką obłąkaną kasę. Z takimi nazwiskami. Spacey! Fincher! (och, jak bardzo czuć tutaj Finchera w klimacie, w dynamice, w zdjęciach, oraz - ma się tę słabość do sióstr Mara, co?). Serial, przy którym każdy maniak polityki, adept szlachetnej sztuki manipulacji, każdy nadambitny paranoik, toksyczny seksoholik i wielbiciel pięknych loftów doświadcza bolesnego wzwodu, niezależnie od płci. I, wybacz Kevin, kocham się śmiertelnie w Claire Underwood. W jej cierpliwości, milczeniu, mózgu i we wszystkich jej kieckach. Cierpliwość moja będzie wystawiona na próbę, ale czekam na następny sezon, spokojna, że mnie nie rozczaruje. W końcu: " There are two kinds of pain. The sort of pain that makes you strong, or useless pain. The sort of pain that's only suffering. I have no patience for useless things."

 

Ciąg dalszy nastąpi...

Więcej o: