Na życzenie Czytelniczki - moje ulubione seriale (CZĘŚĆ TRZECIA)

Pomarzyłyśmy sobie Drogie Panie (i nie wykluczam, że Panowie - śmiało to żaden wstyd jarać się Hałsem), teraz pora się ogarnąć i podejść do zagadnienia poważnie. To już ostatnia część, obiecuję, zmieszczę tu pozostałą czwórkę ulubionych produkcji, starając się jednocześnie, żeby nie zamieniła się w szesnastkę.

Dla mnie seriale medyczne zaczęły się od "ER".  Bo, "House MD" to w mojej głowie nie medycyna, tylko Sherlock, czasem dziejący się w szpitalu, owszem, ale pozostający historią przyjemnie popieprzonego detektywa.  Nie, nie padłam ofiarą uroku doktora Rossa, - sorry, George, lecz wolę cię posiwiałego i w dobrym smokingu, niż z pseudo-włoskim ciemnym okiem pod zabawną brwią i kiepską fryzurą. Ale dobra, przyznaję, już wtedy był z ciebie interesujący aktor. Pewnie, teraz po latach można się nad "ER" powykrzywiać. Sztampa tu, dłużyzna tam, wytarte rozwiązanie ówdzie. Ale wtedy, wtedy moi mili - to było to.

Dynamiczne, wiarygodne, zaskakujące, czasem szokujące, z doskonałym zapleczem, świetną - nawet po kilku wymianach - obsadą, inne od innych. Długo, długo pozostałam wierna, kupiłam i obejrzałam wszystkie sezony, wiele lat trwało, zanim przyszedł serial medyczny zdolny przyćmić to, w czym palce maczał Michael Crichton. Nawet, kiedy obejrzałam pierwszy odcinek "Grey's Anatomy" prychnęłam, że pff, "ER" to to nie jest. Gdyż miałam przemożne wrażenie, że to wszystko już było. Nie mówię, polubiłam się w końcu z GA, umieściłam całkiem wysoko na liście seriali faworytnych, ale wrażenie lekkiej wtórności pozostało. Dlatego w przypadku "ER" mówię z podniesioną głową: nie George Clooney, nie Noah Wyle, cała moja miłość idzie do scenarzystów. Chapeau bas, chłopaki. Tyle sezonów, materia czasem cholernie niewdzięczna, gwiazdy, na których się to miało opierać naturalną koleją rzeczy wymiksowały się z interesu, a wysoki poziom trwał. Ze smutkiem starszej pani przyznam, że taki przypadek coraz rzadziej się trafia.

 

Był jeszcze jeden taki serial, który - mam wrażenie - sławy i wielbicieli dostał dużo mniej, niż mu się należało. To wcale nie jest tak, że jestem nieobiektywna (chociaż jestem) i nie mogę się oprzeć serialom o branży, bo takie na przykład "30 Rock" odrzuciłam ze wzgardą, wiem, miało mnóstwo fanów i wysokie notowania, mnie jednak nie weszło kompletnie, może nie to miejsce, nie ten czas. Za to "Entourage" (w Polsce jako "Ekipa"), och, te osiem sezonów pożarłam jak głodny tygrys króliczka i tak bardzo tęsknię. To jeden z seriali, które złamały mi serce. Jestem przyzwyczajona do żyłowania dobrych produkcji do krwi ostatniej, nie szkodzi, że widz ma już odruch wymiotny na widok czołówki, nie szkodzi, że Wena - Dziwka porzuciła scenarzystów dwie serie temu, nie szkodzi, że aktorzy zaczynają nienawidzić swoich bohaterów i że to widać. Ile znacie seriali zakończonych w porę, na wysokiej nucie, nie zdjętych dlatego, że oglądalność siadała, a główny bohater wstąpił do klasztoru, tylko na zasadzie: "opowiedzieliśmy wam historię, o to jej koniec, cześć i dzięki za ryby"?  No właśnie. To oczywiście subiektywna opinia, ale dla mnie "Entourage" odeszło za wcześnie, za to w pełni chwały. To było takie dobre. Takie zabawne. Takie życiowe. I tak strasznie, strasznie zakochałam się w Arim Goldzie. W podłym, złośliwym, spaczonym, cholerycznym, niskim i napakowanym, cudownie żydowskim, doskonale ubranym i noszącym się Arim Goldzie. Zabawnym, zabójczo inteligentnym, czułym, męskim Arim, och, macie tak czasem, że patrzycie na jakiegoś faceta przez szybę i na 100% wiecie, że jego skóra pięknie pachnie? Ari, tęsknię, nienawidzę twojej wychudzonej, wiecznie spiętej żony, ona cię nigdy nie zrozumie tak, jak ja, proszę, odjedźmy razem w stronę zachodzącego słońca, ok? Nawiasem mówiąc - jeżeli chcecie zobaczyć mistrzowski przykład manipulowania widzem, to gorąco polecam "Entourage" (w ogóle gorąco polecam, to świetny serial, całe osiem sezonów doskonałości, żadnego chwilowego spadku formy, pycha). Dają nam tam, uważacie, skurwiela, bydlę, naprawdę wrednego typa, którego nie sposób lubić. Niski, podły, z kompleksami, nienawidzi świata i ludzi. Utrzymują ten stan rzeczy, odpowiednio długo, żeby widz się przyzwyczaił do raz powziętej opinii. Następnie śmieją się szyderczo i poczynają cały myk odkręcać. W połowie czwartego sezonu kolana ci miękną, kiedy na ekranie pojawia się uprzednio znienawidzona postać. Oto, zostałeś skręcony. Podobno z "Entourage" mają zrobić film. Nawet, jeżeli okaże się to dnem - pójdę. Dla Ariego. Reszta jest milczeniem.

 

Ach, gdybym dostawała dolara, za każdą dygresję, to chciałabym trochę lodów. Miałam zostać przy serialach medycznych, a poniosło mnie w stronę tych o branży rozrywkowej, sami widzicie. Już się nawracam. Miałam, owszem, przez chwilę dylemat, czy aby nie wspomniane tu już "Grey's Anatomy" jest właśnie godnym następcą "E.R." Ale jednak nie. Starają się, owszem. Z zapałem i godną podziwu konsekwencją wydobywają się z dołów, które sami sobie wykopali. Ciągną wózek i udają, że nie słyszą, kiedy publisia robi BUUUU. Bo przecież gdyby słyszeli, to Meredith Mokry Karp pasałaby teraz łowiecki na nowozelandzkich halach, nie? Ale za samą wytrwałość nie ma pierwszego miejsca, przykro mi. Pierwsze miejsce i tak, mogę to powiedzieć, bo to mój ranking i zrobię z nim co chcę - ma autorka "GA" - Shonda Rhimes. Ale za "Private Practice". Spin-off "Grey's Anatomy". Teraz to dopiero publisia robi BUUU, co?

Wiem, słuchajcie, wszystko wiem. Wiem, że wielu z nas miało nadzieję, iż Violet z tego nie wyjdzie. Wiem, że Sam Kozioł to jedna z najbardziej - w dodatku chyba niezamierzenie - obleśnych postaci w produkcjach telewizyjnych. Wiem, że Naomi była przykrą, niestabilną wariatką. Że Cooper to długorzęsy pantoflarz (choć bardzo na niego leciałam w czasach "Prison Break".) Wiem, że najlepiej by było, gdyby cały serial był o Addison i Charlotte, prowadzących szpital, a okazyjnie bijących się w kisielu. Ale spokojnie, popatrzcie tylko. To naprawdę porządny serial. Odważnie idący w tematy, które mało kto miał czelność ruszać. Poruszający, nie zniesmaczający. Ze świetną - na ogół obsadą. Ze zwrotami akcji, przy których robiłam HYYY, lub zwyczajnie - rzewnie płakałam. Z przepiękną Addison, ucieleśnieniem klasy, choć może nie inteligencji emocjonalnej. I z Charlotte, ach, wszystkie sceny z Charlotte można by wrzucić na DVD i drogo sprzedawać pod szyldem "Jak być suką w dobrym stylu". Przyznam, nie jest to serial dla kobiet w ciąży, z kilku, ba, kilkunastu powodów. Mam też wrażenie, że nie jest dla mężczyzn. Natomiast doskonale wchodzi pod letni wieczór, butelkę wina i paczkę chusteczek. Polecam, drogie panie.

 

O

"Shameless"

i

"Downton Abbey"

i

"Girls"

już wiecie. Jestem w lekkiej żałobie, gdyż właśnie skończyłam to pierwsze. Obiecuję sobie już nigdy nie myśleć, że dalej się w tym serialu nie posuną, nie ma mowy, niemożliwe. Gdyż zawsze okazuje się, że owszem, posuną się. I jeszcze dalej. I jeszcze. Układ Kevin -  Vi - mama mnie prawie wykończył. Nie spodziewałam się też, że Frank może TAK pojechać. I trochę mam ochotę wytrzaskać Fionę po buzi, ale może poczekam, aż się wyśpi. Dawać mi tu następny sezon. Jestem ogromnie ciekawa, czy sława i splendor nie odbiorą Lenie Dunham weny i charakteru, obawiam się trochę, że w następnym sezonie zobaczę klon "Sex in The City", a kolejną nagrodę Lena odbierze jako biuściasta blondynka, w rozmiarze 36, powiewająca przedłużonym włosem i połyskująca licówkami. Nie zrób mi tego, Leno. A jak mnie wszyscy wkurzą, to schowam się pod stół, będę ssała kciuk, kiwała się w przód i w tył i zrobię całe "Downton Abbey" od początku. Bo czasem tylko angielska herbata, akcent i trawnik mogą uratować psychikę.

 
Więcej o: