Moja szklanka bywa raz pusta, a raz pełna. Żyję na emocjonalnej huśtawce

Ania pisze, że jej szklanka jest do połowy pusta. Za każdym razem, gdy zastanawiam się jak jest z moją szklanką - nie umiem znaleźć właściwej odpowiedzi. Po prostu w moim życiu są tygodnie totalnego odlotu i dni czarne jak noc na Saharze, gdy nie wierzę, by udało się dożyć do wieczora.

Znam Anię, Ania zna mnie. Wiem, że jest wesołą marudą i szanuję jej przekonanie o tym, że lepiej jest nie dawać się ponieść fantazji. Wiara w to, iż wiele rzeczy na pewno pójdzie źle pozwala jej przetrwać. Ja mam zupełnie inaczej. Uwielbiam te tygodnie, kiedy moja szklanka jest pełna nawet bardziej niż do połowy.

Może to dziecinne, może nieodpowiedzialne, na pewno zaś trudne do przewalczenia, bo silnie uzależnia. To te tygodnie, kiedy kocham ludzi, mogę rozmawiać ze wszystkimi, każdemu chcę pomagać. Wtedy matkuję połowie internetów, w wolnych chwilach załatwiam koleżance wsparcie logistyczne przy przewożeniu kanapy z Poznania do Krakowa, obmyślam plan wystawy dla zaprzyjaźnionego klubu, chcę jeszcze zrobić to i tamto. Rozpiera mnie energia, chwytam dziesięć srok za ogon i wszystkie trzymam w garści. Żadna mi nie ucieka. Udaje się. To te same tygodnie, kiedy śpiewam głośno wszystkie ulubione piosenki, a zamiast chodzić normalnie - podskakuję wprawiając w zażenowanie starsze dziecko.

Wydaję też drobne oszczędności na dobra kultury, zamiast odkładać wszystko na czarną godzinę. Wysyłam mejle z szalonymi propozycjami, odpowiadam na zaproszenia i wierzę, że moja doba ma więcej niż 72 godziny. Wtedy sypiam jeszcze mniej i wszystko jest doskonałe. W takich tygodniach moja koleżanka Ania stwierdza tylko pod kolejnym entuzjastycznym wpisem: "Domi, znów masz swój odlot".

Och, będzie przepięknie rys. PHI, Czwórka na pokładzie

No mam, ale to jest takie wspaniałe. To taki czas, kiedy wierzę, że mimo problemów i niepowodzeń wszystko się ułoży. Mam wrażenie, że wystarczy nam sił, by dokonać rzeczy wielkich. Gdyby nie te tygodnie  zdecydowana większość dobrych rzeczy, które zdarzyły się w moim życiu i sprawiły, że jestem tu, gdzie jestem nie miałaby miejsca. Gdyby nie "w połowie pełna szklanka" nie byłoby komiksu , nie miałabym kilku bardzo fajnych zleceniodawców,  być może nawet nie byłoby na świecie mojego drugiego dziecka. Poza tym, hej! Kto nie chciałby być na haju bez używek,  mieć odlot w totalnie naturalny sposób, tak o , po prostu, od samego bycia, istnienia, funkcjonowania?

Ale to wszystko ma swoją cenę. Cenę, którą mój mąż kilkanascie lat temu, mimochodem, zgodził się płacić ze mną. I za to jestem mu wdzięczna. Ceną są te dni, kiedy nie wierzę w nic. W siebie, w rodzinę, w to, że to cholerne słońce wreszcie zajdzie i przyjdzie noc. Nie wierzę, że umiem robić cokolwiek, że uda mi się w garści utrzymać choćby i wróbla, nawet spetryfikowanego. Dni, kiedy nie tylko moje myśli, ale cała jestem taka rozbita na atomy.

Znów wszystko zepsułam

Jestem, jak u Świetlickiego - w nastroju nieprzysiadalnym. Każdemu, kto wtedy przychodzi się łasić mówię w myślach "weź się ode mnie odpierdol". A z drugiej strony tak bardzo chciałabym, żeby cały świat mnie wtedy przytulił, żeby po prostu był, niczego ode mnie nie chcąc. To się oczywiście nie wydarza, nie tak działa karma. Odwadniam się więc przez oczy. Płaczę bez powodu, albo ze wszystkich możliwych przyczyn. Mój mąż nauczył się już nie pytać o to.

Smutek z racjonalnych powodów jest łatwy. Łatwy do zniesienia i do przewalczenia - oczywiście w porównaniu z tym smutkiem irracjonalnym. Nigdy nie wiem, kiedy ten reaktor w środku mnie nadąsa się srodze. Kiedy poczuję jak czarna dziura, która najpierw pulsuje na wysokości splotu słonecznego zacznie się rozrastać i pochłaniać mnie od środka. Coś idzie nie tak, porażka zaczyna gonić porażkę. Wtedy nie chcę słyszeć "już nie użalaj się nad sobą, weź się wreszcie w garść".

Nienawidzę tych słów. One mnie tylko dobijają i sprawiają, że nagle zauważam, iż moja szklanka wcale nie jest do połowy pusta. Ona jest pusta w całości i ma jeszcze wielka dziurę w dnie. I nic się już nie da zrobić. Można ją tylko rozbić o podłogę i spożytkować w bardzo niewłaściwy sposób  najostrzejszy z  odłamków. Prędzej czy później i tak się zbieram. Wiadomo, najlepszym lekarstwem są obowiązki. W takie najczarniejsze dni pcham ten syf do przodu, choć nie wierzę, że ma to jakikolwiek sens. Czuje się jak główny bohater poniższego teledysku.

 

Tak. To mój ulubiony teledysk o tym, jak się czuję w takie dni. Na szczęście, choć zdają się ciągnąć w nieskończoność, jest ich relatywnie niewiele w ciągu roku. I za to sobie dziękuję. Nie wyobrażam sobie życia wyłącznie po środku. Tkwienia cały czas w bezpiecznej przestrzeni miedzy tymi stanami.

Więcej o: