Stara miłość nie rdzewieje, czyli moje potyczki z górami

Grrr, brrrr, w góry? Muszę? Do niedawna każdą nieśmiałą propozycję włączenia krótkiej lub nieco dłuższej wspinaczki do programu wyjazdowych atrakcji torpedowałam krótkim "nienawidzę". Mój mąż świadkiem, nawet tak unikalnego doznania, jak wizyta na szczycie Jugurtha's Table zwyczajnie i bardzo stanowczo odmówiłam, usprawiedliwiając się urazem z dzieciństwa.

Fakt, to wygodna wymówka. Jestem ze Śląska, zawsze bliżej mieliśmy w góry niż nad morze, choć tego drugiego nie zaniedbywaliśmy. Nie zmienia to faktu, że od maleńkości wywlekana byłam w Beskidy, pierwszy zjazd na nartach z Czantorii zaliczyłam w wieku dwóch lat, przed dziesiątymi urodzinami miałam komplet odznak ze schronisk Karkonoszy. Większość wolnych dni w podstawówce i wczesnym liceum spędzaliśmy u stóp Gór Izerskich. Tatry nawiedziliśmy z klasą (licealną), a Góry Świętokrzyskie przeszliśmy, jak przystało na niedzielnych turystów, w jeden dzień ("ja?! ja nie dam rady?! kpina!" ). I tylko Bieszczady pozostają dla mnie mityczną niewiadomą. No cóż... Żyłam w błogim przekonaniu, że już się nachodziłam, że nie, że łeee, że to okropne, nie mam kondycji, nie lubię. Do czasu...

Góry, góreczki, wjazd na Czantorię, lata osiemdziesiąte

Pewnego dnia przyszło mi zrobić to zawodowo. Było mniej więcej tak "Słuchaj Węcławkowa, współpracujesz z naszym czasopismem już tyle czasu, że musisz tam jechać i przywieźć nam materiał" . Pokornie spakowałam więc już w myślach bagażyk. Ze zgrozą stwierdziłam też, że nie mam żadnych butów trekkingowych. Porównałam ofertę sklepów ze stanem konta i doszłam do wniosku "dobra, na cholerę mi buty, w których wlezę na dwutysięcznik raz w roku a potem co? Mam się w nich lansować na mieście jak podupcona? Dajmy spokój, jestem takim kozaczkiem, że wejdę w adidasach. JA NIE WEJDĘ W ADIDASACH? JA?! Wychowałam się w górach, więc wiem co to wspinaczka (dziwko)!" .

Jednak wizja, że dostanę rasowej zadyszki już przy podejściu do podejścia trochę spędzała mi sen z powiek. Mijały tygodnie, a ja wstawałam codziennie i myślałam tylko "no, to jutro zabiorę się za mięśnie ud" . Oglądałam z szacunkiem i uwielbieniem, a zarazem pewną dozą niezrozumienia fotorelacje znajomej z jednej z redakcji, która w czasie, gdy nie pisze o muzyce po prostu hop, idzie w góry. Tak jak ja hop, idę do nocnego po piwo. Byłam nawet przez kilka dni w naszych, pięknych polskich górach, ale jak zwykle wszyscy bliscy akurat mieli ważniejsze sprawy na głowie, więc nie było mowy o jakimś miłym treningu w postaci biegu na Śnieżkę, czy coś. I tak totalnie bez przygotowania, wprost zza swojego (a w zasadzie synowskiego) biurka trafiłam wtem w Dolomity.

Pierwsze wyjście potraktowałam bardzo poważnie. Powtarzałam sobie w duchu "spokojnie Węcławkowa, teraz jest w miarę płasko, ale potem będzie gorzej, zobaczysz, nie biegaj" , a jednak po półtorej godziny spokojnego, spacerkowego wręcz podejścia poczułam się oszukana. To ma być trekking? Błagam, Jesteśmy już prawie 1600 m.n.p.m. a ja się czuje jakbym przeszła niespiesznie z Ursynowa na Mokotów, czyli nic specjalnego. Chcę poczuć góry! W nogach chcę je poczuć. Skąd ta masochistyczna potrzeba? Nie wiem. Ważne, że nadeszła, ale to był miły wysiłek.

To był wysiłek przy którym w jednej minucie poczułam żal za wszystkie zeżarte ciasteczka, za tę dupę za ciężką, a zaraz potem satysfakcję, że jednak idę dalej na przedzie, że trzymam tempo, że może wyglądam jak burak w kąpieli, ale mam na to wyjebane, bo jest super. Słońce grzeje, wiatr dmucha. A do szczytu jeszcze 200, 100, 50 metrów. Wreszcie jest! Cholera, to jeszcze nie koniec, to tamten! I znów kolejne 60, 50 10 metrów. Bez agonii, ataku serca, bezdechów. I nagle spojrzałam w dół i poczułam, jak ja się tu dobrze czuję, jakie to jest mega zajebiste uczucie, jak bardzo mi tu dobrze i jakie te góry są piękne. I ile ich tutaj. I ja muszę choćby na połowę z nich wejść. Błagam. Z radością powitałam przejazd w inną część Dolomitów i kolejne podejście.

Ten moment, kiedy po prostu wiesz, że musisz wejść jeszcze tam, i tam...

Wciąż z pewnym takim niedowierzaniem obserwowałam sama siebie. "Chcesz iść tam na dół i zobaczyć ruiny dawnych domów miejscowej ludności, czy wolisz dzisiaj wejść ze mną na tamtą górę?" . Cóż, jeszcze miesiąc temu wybrałabym ruiny, lubię ruiny, ruiny są doooobre. A teraz "Chcę tam! Na górę!" . Pozostało więc zaakceptować, że już mi przeszło to obrażenie, ten górowstręt. Że nie ma co. To trochę bardziej moje miejsce niż tamto tam, na dole. Pomyślałam, że pewnie mi przejdzie, że to taki słomiany zapał. Może tak.

Wróciłam do domu, w domu było szaro, zimno i ponuro, a w dodatku totalnie płasko. Siadłam za biurkiem i straciłam wszelką motywację do pracy, do działania, do czegokolwiek, chciało mi się trochę wyć, a trochę uciec, byle dalej. Już tęsknię. Już tak sobie myślę, że to niegłupie wyrwać się we wrześniu w jakieś polskie góry i po prostu przez dwa dni wspiąć się tam, gdzie się da. A jak do tego czasu będzie mi bardzo źle mam plan minimum. Zakłada wejście na moje jedenaste piętro po schodach, na wszelki wypadek ze słuchawkami na uszach, może nawet z zamkniętymi oczami. No bo jak nie, to ja tu zgniję za tym biureczkiem, stracę resztki kondycji i wymienię ze smutku mięśnie na tłuszczyk pozyskany z ciasteczek. Chlip.

Więcej o: