It's not poisoned. It's not poisoned.
It's not poisoned.
A był to ten wiek, kiedy chwilową samotność zaczynałam cenić sobie coraz bardziej, podobnie, jak własne towarzystwo. Oraz robienie po raz pierwszy rzeczy, których nigdy dotąd.
Więc poszłam. Pierwszy raz w życiu do kina, nie na film. Poszłam sama, podekscytowana, jakbym miała właśnie zrobić coś o wiele bardziej ekscytującego. Z kimś bardziej ekscytującym, niż ja. Wybrałam prawie na ślepo, byle nie roboty i nie wyścigi samochodowe (człowiek młody był, głupi).
Poszłam i przepadłam.
Od tamtego czasu samotna wyprawa do kina ma dla mnie posmak magii. A "Wielkie nadzieje" zostały przez lata i do teraz jednym z najpiękniejszych filmów, jakie widziałam. Urzekający, oniryczny klimat. Niezwykłe zdjęcia, z powtarzającym się motywem zieleni. Cudowna, niezapomniana muzyka. Prościutka, znana przecież na pamięć, wielokrotnie czytana historia - teraz widziana przez zupełnie inny filtr, uwodząca na nowo i jak nigdy dotąd. Sugestywna, nie do odparcia. Zachwyciłam się tak, jak wpada się w zachwyt w głupio niby - dorosłym wieku 23 lat. Bo było tam wszystko, czego się w tym wieku potrzebuje: dużo mądrości o miłości, rozpaczy, nadziei, zdobywaniu świata, seksie, ambicjach i przeznaczeniu. No, jednym słowem same piękne bzdury.
Wróciłam do tego filmu dużo później. Wtedy, kiedy w moim życiu pozmieniało się wszystko, kiedy sama siebie już nie poznawałam. Film, obejrzany ponownie, zmiękczył mnie w stopniu, którego ani nie oczekiwałam, ani nie chciałam. Miał w sobie cień dawnych czasów i przypominał dawne wzruszenia, na które w moim obecnym życiu nie było miejsca. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
It's my heart, and its broken.
Mam teraz "Wielkie nadzieje" na liście filmów, do których wracam raz do roku. Nie orze mi głowy, nie jest wydmuszką, która ma zająć myśli. Jakby to patetycznie nie zabrzmiało - kojarzy mi się z wolnością. Z takim momentem, kiedy mając wybór, życie zapełnione innymi, przecież bardzo dla mnie ważnymi ludźmi - wybieram samotność. Owszem, również po to, żeby z przyjemnością i świadomością, że mogę - z tej samotności się wycofać.
Za rzadko to robię. Za rzadko pozwalam sobie na luksus bycia samą, doświadczenia czegoś całkiem solo. Tak, żeby pójść, nie umawiając się, kupić bilet, nie rozmawiać z nikim przed seansem, nie dzielić się wrażeniami po. Mieć coś tylko dla siebie.
To całkowicie mój wybór, życie tak intensywne i zapełnione, że niemal nigdy nie jestem sama. Wybór świadomy, taki, którego nigdy nie żałowałam. Ale jeszcze kiedyś muszę spróbować. A Wy? Robicie to czasem sami?
Kiedy ten tekst ukaże się na Fochu - ja będę na wakacjach. Wspominałam, że okropnie boję się latać? Im bardziej mam do czego wracać - tym bardziej się boję, że w końcu nie wrócę. Ale jak już wrócę - pójdę sama do kina.
Do zobaczenia.