Książki, które muszę raz do roku: "Prawie jak w bajce"

Nie wiem, czy bardziej jestem polskiemu wydawcy wdzięczna, czy bardziej nienawidzę. Wdzięczna jestem za to, że w ogóle przetłumaczył i wydał "Prawie jak w bajce" Hermana Rauchera. Taka perełka! Pomyśleć, że mogłam się na nią nigdy nie natknąć. Nienawidzę zaś wydawcy za polski tytuł i okładkę. Przez te dwa czynniki byłam O TYLE, żeby ominąć ważną dla mnie książkę. Do której wracam co roku, w październiku.

W październiku, bo to był - jak dziś pamiętam - bardzo ładny, kolorowy, pogodny dzień, z w miarę ciepłym wieczorem i tak sobie myślałam, że łaskawaś, auro, jak na ten miesiąc. I wcale nie planowałam zabawić długo w Empiku, chciałam kupić tylko torebeczkę na prezent. I ta książka leżała na stosiku już przecenionych, doprawdy, nie zdziwiło mnie to. Okładka (nie mająca nic wspólnego z treścią) porażała brzydotą, a tytuł (nie mający nic wspólnego z treścią) obiecywał wrażenia z naprawdę niskiej półki. I wiecie co, w tym szaleństwie była metoda: wzięłam paskudztwo do ręki. Rozglądając się niepewnie, a nuż ktoś mnie zobaczy z kompromitującą okładką. Otworzyłam, niechętnie, przysięgam. Ciekawość turpisty.

Straszna okładka, okropny tytuł.

Ocknęłam się godzinę później, z dziwnym uczuciem, które zwykle nie lekturze towarzyszy. No wiecie, poprzygryzane wargi, wypieki, ślady po paznokciach na wnętrzu dłoni, przyspieszony puls, potargane włosy i miękkie nogi. Zapłaciłam (co za przytomność umysłu!), wyniosłam, poszłam w październikowy zmierzch, dojechałam niechcący do pętli na drugim końcu miasta - czytając, czytając, czytając. I w mojej głowie ta pierwsza scena książki, kiedy mały Ben umiejętnie i z wyrachowaniem daje w ryja swojemu prześladowcy - dzieje się właśnie w październiku, ładna, amerykańska jesień, dzieci już dawno w szkołach, pogoda jaskrawo słoneczna, lecz podszyta chłodem, znacie klimat, no.

Problem w tym, że od tej książki odrzuca nie tylko okładka i polski tytuł. Opis sugeruje, że mamy do czynienia z tanim romansidłem, bla bla, żołnierz spotyka tancereczkę, bla w cieniu Wojny i Postępu, bla miłość, bla rozstanie, bla dramat.

Otóż, nic z tych rzeczy.

Może po prostu powiem Wam o czym ta książka jest dla mnie , dobrze?

Jest o fascynujących meandrach świata kina i telewizji w latach 50. Odnajduję tam smaczki i klimaty jak z Mad Men , tylko w nieco innym sosie. Zresztą mniejsza o kino i telewizję, to jest po prostu o Ameryce tamtych czasów - od szkoły dla panienek, spokojnych przedmieść widzianych chłopięcym okiem, jazzowej restauracji, przez żołnierską kantynę, po garderobę girlasek.

Ginnie.Ginnie. Ginnie. Ginnie.

To opowieść o pieprzeniu się i rozpieprzaniu - zawodowo i prywatnie, oraz o tym, jak te strefy się ciekawie krzyżują, przy czym (roz)pieprzenie obejmuje ciało i myśli, również ładnie przenikając się wzajemnie.

O korpo-nienawiści, biurowych podsrywaczach, wykopywaniu spod siebie nawzajem stołków, firmowym obciąganiu i rozkładaniu nóg, zakopywaniu talentów, wynoszeniu na szczyt niczego nie spodziewających się, całym wspaniałym, wiekopomnym gnoju szołbiznesu, pociągającym, morderczym, brzydkim i fotogenicznym.

To historia o dwójce dzieciaków, które nagle i gwałtownie musiały dorosnąć. Bo takie były czasy, bo tak ułożyło im się życie.

O chłopcu (ok, mężczyźnie), na którego chyba niewiele kobiet pozostało by obojętnymi - inteligentnym, seksownym, świetnym w łóżku. Trudnym, upierdliwym, niedobrym. Słodko-gorzkim, niezapomnianym, zdolnym, głupim, leniwym, podłym, prawym i odważnym, kochającym, zdradliwym, pechowym szczęściarzu. Przystojnym, poznaczonym bliznami, z traumą i przeszłością. Z talentem i skazą.

BenBen Ben Ben

O dziewczynie (kobiecie?), której trudno się oprzeć. Kościstej, o tanecznym geście i chodzie, ze zbyt chudym tyłkiem i zbyt niewyparzoną gębą, pięknej, czułej i stukniętej. Z blond końskim ogonem, najpiękniejszymi nogami i durnym, jak u czternastolatki sercem. Z ciałem tancerki, mózgiem profesora, odwagą marine i emocjami Damy Kameliowej. Kochającej, mądrej  i głupio impulsywnej. Połamanej, sponiewieranej i absolutnie niezwyciężonej.

O męskim syfie, brudzie, szaleństwie, śmierci w okopach i błocie, o samotności. O obłąkanych ludziach i obłąkanych prawach, o niemożliwych scenach, podlanych moczem, wódą, spermą i krwią.

Ben.Ben. Ben. Ben.

O przewrotnym i trującym świecie musicalu, śmierdzącym pudrem i potem, upokorzeniem i triumfem,  strachem i determinacją, koszami kwiatów za kulisami  i wszechobecną nienawiścią.

O miłości, seksie, zdradzie i wierności, oczywiście.

O walce z własnym chorym talentem, czystą kartką w maszynie do pisania, publicznością, producentami, agentami, pragnącym twojej śmierci wrogiem i pustką w głowie.

O wojnie z własnym ciałem, własnymi ambicjami, rozpaczą, gównem zalewającym usta, gdy toniesz w szambie, zmaganiu się z własnymi mięśniami, włosami, skórą, ciuchami, tremą, mężczyznami, klientami, siostrą - pierwszą ciągutką w szkole i własną matką, a jakże.

GinnieGinnie Ginnie. Ginnie.

To historia o tym, że - cytując Tołstoja: "Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób."

Najbardziej banalną treść można opakować w prawdę i emocje, które wygenerują świetną opowieść. To jest właśnie ten przypadek. Wracam do tej książki, bo ciągle się z niej czegoś uczę. Za każdym czytaniem. Może kiedyś wyjdzie w mniej odrażającej oprawie i przyciągnie tych, których kiedyś zniechęciła. Chciałabym. A w głowie nieustannie dobieram aktorów do ról Bena i Ginnie. Są książki, które błagają o ekranizację. Może doczekam.

Ginnie.Ginnie. Ginnie. Ginnie.

Więcej o: