Chcieliście niedźwiedzia - no to go macie, skumbrie w tomacie, pstrąg

Red. Nacz. stanowczo zażądała odtajnienia któregoś z przepisów Babci. Nie pomagało tłumaczenie, że fraza ?to przaśne przepisy? nie ma w sobie nic z tak chętnie i często uprawianej przeze mnie kokieterii. Nie tym razem. Nie było też słuchane, że tylko ja to lubię, bo to same kalorie  i dużo ziemniaczka, ale żadnego glamuru, że zamiast tego mogę powiedzieć, jak moja koleżanka kręci hummus, albo jak moja Mama robi tort orzechowy.

Skoro tak, to proszę. I nie marudzić, że mało wytwornie.

Babcia mówiła, że "niedźwiedź" bo takie brunatne i szorstkie. Nie wykluczam, że waga też swoje do nazwy dołożyła.

Gromadzimy:

Dwa kilogramy ziemniaczka. W sumie wszystko jedno, jakiego - byle nie młodego. Niedźwiedzia w ogóle jemy wtedy, gdy mord, mrok, dupa i listopad, a nie porą młodych ziemniaczków, kiedy budzi się życie, natura i komar.

Pół kilograma boczku. Surowego, nie wędzonego. Wędzony załatwi potrawę na słono. (czujecie? Już się zaczyna robić grubo. Dieta Stowarzyszenia Kardiologów, normalnie)

Dwa jajka.

Dwie większe cebule.

Z przypraw: sól, pieprz, majeranek, ziele angielskie.

Olej. Pewnie, lepiej smalec, ale ulitujmy się nad arteriami. Olej.

Miłe złego początki.

Ziemniaczka obieramy, powodzenia, muahaha, jak ja tego nienawidzę, dlatego robi to lokaj Zelmer. (nie, nie biorę kasy od Zelmera, żadnej innej korzyści materialnej też nie biorę. Choć uważam, że byłby to dobry deal.)

Obrane ścieramy na najdrobniejszym oczku. Nienawidzę jeszcze bardziej, dlatego lokaj jak wyżej. Podobno są tacy, co przekręcają przez maszynkę, nie wiem, nie próbowałam.

Masę ziemniaczkową nieco odsączamy, tam się tej wody trochę zbiera, powiedzmy, że odsączamy połowę, nie chcemy, żeby to był całkiem suchy wiór.

Boczek kroimy w drobną, schludną kostkę. Schludną kostkę, powtarzam, nie ordynarny poszarpany farfocel, jaki mam w zwyczaju produkować. Okażcie się lepsi ode mnie.

To samo z cebulką. Tyle, że kostka jeszcze drobniejsza. Wiem, boli.

Na patelnie dajemy ze dwie łyżki smal^^W OLEJU, na tym przesmażamy boczek. Do ohydnie zszarzałego boczku wrzucamy cebulkę i tak wiecie, na złoto ją. Nie przypalić, śmierdzi i niedobre.

Te dwa jajka wbijamy - ha, pewnie myślicie że do utartej masy ziemniaczanej? Otóż ja nigdy nie wbijam jajek bezpośrednio, w ogóle sądziłam, że zwyczaj wbijania każdego jajka najpierw do miseczki jest rozpowszechniony. Okazało się, że nie. No więc do miseczki, jeżeli nie chcemy załatwić półproduktu niezbyt świeżym i całkiem niepachnącym jajkiem. A z miseczki do masy ziemniaczanej.

Zawsze. Do. Miseczki. Zawsze. Do. Miseczki.  Zawsze. Do. Miseczki. Zawsze. Do. Miseczki.

Mieszamy

Tam, gdzie jajka, wrzucamy zawartość patelni. Mieszamy.

Kiedyś nie miałam moździerza i garstkę majeranku utłukiwałam z kilkoma ziarnami ziela angielskiego za pomocą szklanej buteleczki z przyprawami. Nie wiem, czy nie wychodziło lepiej i drobniej, niż moździerzem. Utłuc, wsypać do masy, wymieszać.

Teraz pieprz i sól. Zła nowina - do smaku, tak, jak w "Ani z Zielonego Wzgórza" , owszem. To znaczy, że trzeba tej masy próbować. Sugeruję po naprawdę odrobinie, raz - że wstrętne, dwa - można się struć - jaki kraj, taka Borgia. Już, popróbowane? Pycha, co? Mieszamy.

Faza wstępna. Apetyczna. Not. Faza wstępna. Apetyczna. Not.  Faza wstępna. Apetyczna. Not. Faza wstępna. Apetyczna. Not.

Dno i boki naczynia żaroodpornego smarujemy tłuszczem. Najlepiej, żeby naczynie było napełnione tak mniej więcej w 3/4 wysokości. Piekarnik na 180 C. Piecze się to przez mniej więcej dwie godziny, zalecam stan upieczenia sprawdzać patyczkiem, jak ciasto.

Pewnie już macie wszystko w piekarniku, więc w samą porę wspomnę, że dawkę boczku, cebuli i przypraw można sobie ustawić jak kto lubi. No wiem, wiem, wpadliście na to. I już.

Ostatnia dobra rada - I proszę postarać się opanować, wiem, że to pięknie pachnie, ale NIE JEMY na wpół surowego, czekamy cierpliwie!

Jak wystygnie - kroi się ładniej. Nie umiem czekać. Jak wystygnie - kroi się ładniej. Nie umiem czekać.  Jak wystygnie - kroi się ładniej. Nie umiem czekać. Jak wystygnie - kroi się ładniej. Nie umiem czekać.

Mówiłam, że przaśne i nieskomplikowane? Najlepsze z zsiadłym mlekiem. Potwornie sycące i ciężkostrawne. Pyszne również na zimno i następnego dnia. Całkiem serio zalecam mieć w domu coś  łagodzącego przeciążenie żołądka. Myślę, że potrawa może być idealna pod wódkę.

Przyjemności życzę i proszę się nie przeżerać.

Więcej o: