Sprawa wydaje się prosta - rozmawiając z małymi dziećmi trzeba jakoś nazywać ich narządy płciowe. Chyba, że będziemy udawać, że dzieci nie mają żadnych narządów i nie wypada o nich ani mówić, ani nawet myśleć. Małe aniołeczki są wszak pozbawione seksualności, a "TO" sobie "TAM" jest. Nie ma o czym mówić. Niestety ja jestem z mówiących i tu zaczynają się drobne leksykalne problemy.
Mamo, mam muszelkę/fot. Sony Xperia Z
Sęk bowiem w tym, że oficjalne nazwy wydają się dość nieprzyjemne (pochwa?, prącie?, wagina?, członek?) i zbyt absurdalnie brzmią w zestawieniu ze światem dziecięcych spraw. "Umyj sobie pochwę, córeczko." , "Nie przytrzaśnij członka suwakiem, synku." - ja bym się pokładała ze śmiechu próbując wypowiedzieć, którekolwiek z powyższych zdań. Nie tylko dlatego, że jestem taka niepoważna - po prostu pachnie mi to kabaretem.
Oczywiście, przebogaty język polski oferuje w zastępstwie całe mnóstwo mniej lub bardziej odjechanych alternatyw. Są muszelki, myszki i bułeczki oraz ptaszki, trąbki i fujarki. Mój przyjaciel doktor Freud miałby tutaj używanie! Bo te gastronomiczno-muzyczno-zoologiczne metafory rzucają ciekawe światło na wiele rzeczy - nie tylko związanych z indywidualnymi odchyleniami psychicznymi, ale też ogólną mentalnością narodową, by dodać tej majtkowej aferze nieco powagi, a może nawet grozy.
Jednak nie to jest w tym wszystkim najciekawsze. Przyglądając się bowiem frazeologii, podpytując znajomych i bobrując (przepraszam) w internecie zauważyłam dwie niewątpliwie łączące się ze sobą kwestie. Po pierwsze mniej lub bardziej infantylnych zamienników żeńskich narządów jest znacznie więcej niż męskich: od pipki, pisi, pusi i siusi po pierożka, kotka i brzoskwinkę - ilość form jest zdumiewająca i różnorodna. Po drugie zaś o ile z chłopcami sprawa jest dość prosta - penis (bardziej oficjalnie) i siusiak załatwiają sprawę, o tyle u dziewczynek wygląda to bardziej problematycznie.
Dlaczego? Jest bowiem problem z cipką. Serio i bez podśmiechujków (nie mogłam się powstrzymać): dla niektórych (raczej wielu, jak wynika z moich amatorskich badań) rodziców cipka jest słowem zbyt wulgarnym, by wprowadzać je do dziecięcego słownika. I znów: dlaczego? Mogę jedynie domniemywać, że niektórym kojarzy się zbyt seksualnie i z różnymi rzeczami, które tatuś, mamusia i cipka robią razem, kiedy dzieci już śpią.
Sama w rozmowach z córkami używam przeważnie słowa "pisia", bo choć infantylne i słodkie, wydaje mi się dobrze dostosowane do ich przedszkolnego poziomu komunikacji. Jest buzia, brzuszek i pisia. Ja mam dla odmiany twarz, brzuch i cipkę. Bo słowo cipka również funkcjonuje w domowym słowniku i chciałabym aby z czasem zastąpiło tę niepoważną pisię.
Dla mnie bowiem cipka jest OK. Chciałabym też aby moje córki nie czuły się zakłopotane wymawiając to słowo. Żeby nie miały poczucia, że jest brzydkie, brudne i nieodpowiednie. Bo niby czemu?
(I tu otwierają się wrota - zapraszam do dyskusji)