Ponieważ tematem października jest pomaganie*, napiszę o zwierzakach. Pomagam im wcale nie dlatego, że jakoś specjalnie się do tego wyrywam, umiem, czy czuję misję. Po prostu tak już jest. Pomagam, że tak się wyrażę, twarzą w pysk, czy też w dziób, a nie poprzez dokonanie wpłaty na schroniska, ani wirtualne krojenie serc makabrycznym zdjęciem na FB.
Wyjaśnię, że nie ma we mnie nic z Matki Teresy. Nie jestem też psiarą, ani kociarą. Przeciwnie - przerażają mnie domowe mini zwierzyńce, czyli mieszkania, w których razem z ludźmi żyje więcej niż jeden pupil. W dodatku jestem alergiczką uczuloną na masę elementów zewnętrznych zwierząt.
Sama przez całe swoje życie miałam dwa psy i jednego chomika. Dopieszczone, zadbane, kochane, ale jednak nie chadzały ze mną na imprezy, ani nie spały w łóżku. Czyli jak już mam zwierzę to je kocham, do innych mój stosunek jest przyjacielsko-niezobowiązujący. (Nie, pisząc to zdanie wcale nie myślałam o mężczyznach. No dobra, może trochę, przepraszam, co poradzę, że jak się podmieni jeden wyraz to pasuje?)
PODĄŻAJ ZA BIAŁYM KRÓLIKIEM
Problem w tym, że zwierzęta, jak tylko są w potrzebie, to zamiast leźć do dobrych ludzi, którzy przeogromnie je kochają, przyłażą do mnie. Serio, zero instynktu przetrwania, ponieważ ja jestem zdecydowana je ignorować. Ale próbowaliście kiedyś zignorować małego kota bez nogi? No właśnie.
Nie lubię kotów. Bardzo. Po pierwsze: różnica charakterów. Po drugie w ich towarzystwie zaczynam płakać, kichać i mam trudności z oddychaniem. Ale kiedy los postawił przede mną małego, brzydkiego, poranionego kota, nie przyszło mi do głowy, że mogłabym go zostawić. Zbrzydzona, na krawędzi wymiotów, przerażona możliwymi chorobami i trudnościami, zabrałam szkaradztwo do domu. W kilka tygodni doprowadziliśmy kota do stanu ozdrowienia - noga oczywiście mu nie odrosła. Dopieściliśmy, bo przecież to był dzieciak jeszcze. Po czym znalazłam mu dobry dom.
Przy okazji powiedziałam sobie milion razy "Nigdy więcej!" . A potem jakoś już samo poszło. "Nigdy więcej!" powtarzałam sobie siedząc na środku ulicy przy potrąconym psie, omijana, a nawet otrąbiana przez sznur samochodów. "Nigdy więcej!" warczałam na wściekłego burka, do którego przedarłam się przez siatkę z drutem kolczastym, żeby odwiązać mu łańcuch zaplątany kilka razy dookoła szyi. Zaznaczam, że miałam na sobie białe spodnie. "Nigdy więcej!" dusząc się z alergii świergotałam do chorego chomika, który dosłownie spał na mojej piersi, bo uspokajało go tylko bicie serca.
Moje ulubione "Nigdy więcej!" miało miejsce niedawno. Wracałam do domu o zmierzchu i nagle drogę przebiegł mi śnieżnobiały, długowłosy króliczek. Poczułam się "o jeden drink za daleko", ale wiedząc do którego z sąsiadów zwierzę należy i że raczej nie pożyje za długo na wolności, pognałam za nim. Małe bydlę przeciągnęło mnie przez całą ulicę, peryferie, aż do parkingu z ogromnymi wywrotkami. Naturalnie, że musiałam się po niego wcisnąć nocą, w błoto, między wielkie koła, inaczej cała zabawa w Matrix nie miała by sensu.
JACK SPARROW I INNE PTACTWO
Pomaganie zwierzakom domowym, to tylko margines "nagłych" przypadków. Większość stanowią ptaki. Nie jestem w stanie zliczyć, ilu skrzydlatych pacjentów przewinęło się przez nasz dom. Prawie wszystkie to pisklęta przynoszone przez moją Mamę, czyli kobietę, która najchętniej pomogła by całemu światu.
W naszych statystykach przodują jerzyki, wróblowate i gołębie. Ptaki wychowujemy kilka dni, czasem tygodni. Łapiemy muchy, pilnujemy ciepła termoforów i biegamy po ogrodzie w ramach nauki latania (nie pytajcie). Oddzielnym wyzwaniem okazało się zwracanie ptaków naturze. Jeśli nie potrafimy zrobić tego sami, pisklęta oddajemy w ręce specjalistów z warszawskiego Zoo.
Mały jerzyk na koszulce
Rzadko, ale zdarza się, że jakiś podopieczny zostaje z nami na dłużej. Ponad dwa lata mieszkał w naszej suterenie gołąb Jack Sparrow. A było to tak. Pewien sokół postanowił zjeść gołębia. Miał pecha, bo akurat przechodziła tamtędy moja Mama, która zbuntowała się przeciwko "przeżyje silniejszy", walnęła sokoła torebką, a mocno poharatanego gołębia przyniosła do domu. Przeżył, choć stracił skrzydło. Tak zawadiacko wyglądał, że dzieci nazwały go Jack Sparrow. Później kapitan Sparrow okazał się Justynką i uznał, że suterena to JEJ gniazdo, ale to już inna historia.
ZIMOWY REZYDENT
"Mamy w domu szczura" poinformował nas zeszłej zimy mój tata, w efekcie czego, nie wiedziałam - zwymiotować, czy zemdleć. Nie boję się myszy, ale szczur kojarzy mi się z brudem, upadkiem, zarazą i średniowieczem. Nie będę was zanudzać opowieściami, co się działo i jakie plany walki opracowaliśmy, podczas kiedy domniemany szczur hałasował nocami w suterenie.
Szczęśliwie okazało się, że to jeż, który budował sobie domek ze starych gazet. Był mały, chudy i z jakiś powodów nie zdążył przygotować się na zimę. Rezydował u nas jeden sezon, budząc się co dwa tygodnie i jedząc pieczony schab, ostatecznie owoce, ale tylko nadgniłe fragmenty. Tak, wiem, że powinny być pędraki, jakoś nie czułam się na siłach.
Wypuszczamy jeża
Wiosną jeż wcale nie zamierzał się wyprowadzać. Ja też chciałam zostawić go sobie na zawsze. Niestety, po licznych konsultacjach wywieźliśmy go do lasu (rozważany był jeszcze sad). Rodzinne wybieranie parceli dla ukochanego zwierzaka trwało tyle, że sama zdążyłabym już kupić sobie mieszkanie. Z gałęzi i leśnego runa jeżowi został zbudowany dom. Dostał też wałówkę - w ramach rozruchu w nowym miejscu.
DOKARMIĘ I ZAMELDUJĘ
Ponieważ właśnie zbliża się sezon, muszę napisać o dokarmianiu ptaków. Dokarmiam. Oczywiście wcale nie planowałam, ONE mnie do tego zmusiły.
Lubię wstawać wcześnie. Pracuję wtedy w kuchni, pod oknem. Kiedy wschodzi słońce robię sobie kawę i patrzę. Dwa metry dalej rośnie świerk. Pewnego śnieżnego dnia zauważyłam, że siedzą na nim trzy napuszone wróble. Głupio mi było, bo siedzieliśmy prawie obok siebie, jednak ja w ciepłym szlafroku z filiżanką kawy, a one głodne i przemarznięte. Poczułam się nieswojo, więc sypnęłam im domową granolę.
Następnego poranka wróbli zastałam dziesięć, a do końca zimy zrobiło się ich prawie trzydzieści, plus kilka innych ptasich gatunków. Chcąc nie chcąc, musiałam się douczyć o zimowym dokarmianiu zwierząt. W efekcie daszek pod oknem od kilku lat funkcjonuje jako ptasia jadłodajnia, a pszenicy i ziaren słonecznika zużywam zimą niezliczone kilogramy. Przy okazji myślicie, że skoro mieszkam na prowincji, to pszenicę kupiłam na bazarze? Ha, ha. Musiałam zamówić ją na allegro. Paranoja.
W ubiegłym roku poszłam za ciosem i oprócz zimowego wiktu postanowiłam zaproponować ptakom mieszkanie. Kupiłam budki, powiesiłam. Uznałam też, że mam stanowczo za mało drzew, więc kilkadziesiąt dosadziłam. Teraz mam parę lat na to, żeby nauczyć dzieci i domniemane wnuki, dbać o ptaki i dowieszać budki. Na razie mamy podstawowe, ale na wiosnę pojawią się też dla jerzyków i nietoperzy.
Wieszam budki dla dziuplaków
PS. Pomaganie zwierzakom potrafi zająć mojej rodzinie sporo czasu i bywa kosztowne. Dlatego naprawdę jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy zajmują się zwierzętami, poświęcając im cały wolny czas i środki, albo mają odwagę pracować jako wolontariusze w schroniskach. Sama mam okazję obserwować moją sąsiadkę Kasię, która potrafi przywozić psiaki ze schroniska, żeby leczyć je w lepszych warunkach, czyli u siebie w domu. To naprawdę piękne. I trochę zawstydzające.
*[Od Redakcji: Jak wspomniała Ania tematem października jest POMAGAM INNYM - taka redakcyjna innowacja na Fochu. Nie pomaganie, bo pomagamy od zawsze - temat miesiąca jest innowacją. A zainspirowała nas do niego bardzo szlachetna akcja , której celem jest zebranie miliona (duża bańka!) na leczenie dzieci z poważnymi wadami serca. Z serca prosimy: weźcie w niej udział!]