Och do nędzy, ja kiedyś byłam przecież okazem zdrowia. Wszyscy wokół rzygali, smarkali, dramatycznie demonstrowali słupki rtęci na termometrach, zażywali, charczeli gruźliczo i trzymali się za głowy. A ja nic. Trwałam wśród tego oceanu zarazy, jak siostra miłosierdzia snułam się między łożami boleści, podając chusteczki, napar z lipy, środki napakowane pseudoefedryną i niosąc pociechę moralną - na przykład syczałam zza zaciśniętych warg: "Wstawaj i bierz się do roboty", albo "Nie denerwuj mnie, od 38 C jeszcze się nie umiera". Latałam w pończochach w mrozy i świeciłam wśród śniegów dekoltem.
Znowu. Znowu.
Znowu.
Przyszła kryska na nieczułego matyska, wraz z chorobą, która już ze mną zostanie - odeszła cała moja wspaniała odporność. Łapię teraz każde byleco, nieważne, czy przywleczone przez dzieci, czy przez współpracowników - łapię pilnie i gospodarnie namnażam. Jak oni lekkie przeziębienie, to ja mega grypa. Jak oni delikatny rotawirus, to ja e, może Wam oszczędzę.
Ale to nie tak, że sobie złapię i mogę zdychać w łóżku, a cały świat odpłaca mi za niegdysiejsze dobro i dba o mnie skrzętnie i czule, natomiast moją pracę wykonuje ktoś inny, jakoś się to łata i ciągnie, jakoś się ta cała machina beze mnie kręci. O nie. Oprócz parszywej choroby los obdarzył mnie organizmem pracoholika i tego, w przeciwieństwie do niedoczynności - nie da się już naprawić małymi, białymi tableteczkami. Ten organizm to mój wróg najgorszy. Zamiast pokornie rozłożyć się i zawinąć w kołdrę - on zasuwa i czeka. On mi każe pracować do trzeciej nad ranem i trzymać na smyczy gorączkę i niemoc, tylko po to, żeby je spuścić na moją głowę tuż po oddaniu odcinka, czy tekstu. Och, wolny weekend? Proszę bardzo, 39 C i ból całej skóry, taki, że nawet uczesać się nie da. Wyjazd na upragnione, dalekie, jedyne w roku wakacje? Pracuj sobie, kochana, pakuj siebie i rodzinę, pisz do bladego świtu, wszystko pięknie poukładaj, a w dzień wyjazdu zafunduję ci taką anginę, że ci mózg przez uszy wypłynie w samolocie. Że co, że tydzień temu skończyłaś brać antybiotyki na konto poprzedniej? Nie dramatyzuj, całe dziesięciolecia obywałaś się bez tych leków - teraz możesz nadrobić. Jak będziesz grzeczna, to zostaną ci trzy dni z czternastu, żeby cieszyć się brakiem kataru, kaszlu i bólu. Umawiamy się?
Właśnie tak. Właśnie tak.
Właśnie tak.
Jak ja tego nienawidzę. Jak mi to rozwala życie, w jego najrzadszych, bo rozrywkowych aspektach. Jasne, bywa tak, że padam na polu zawodowej bitwy, kichając na monitor i buchając gorączką. Ale to bardzo rzadkie. Prawie zawsze trzyma mnie do końca obowiązków, żeby z podwójną siłą dopaść w wolne.
Już nie mogę. Już nie mam siły. Chcę być znowu nie do ruszenia i ponad wszystkie zarazy. Wiem, naprawdę wiem, inni mają dużo gorzej, to nawet nie jest jakaś straszna choroba. Jest tylko nieznośna, upierdliwa i męcząca. I CHCĘ Z POWROTEM MOJE CUDOWNE WOLNE DNI. Są takie rzadkie i tak za nimi tęsknię. Od miesiąca nie biegałam i już mnie zaczyna ponosić. Co z tego, skoro dwukilometrowy marsz sprawia że słabnę i znów kaszlę, jak stara owca. Tak, robiłam wszystkie badania, mam wzorowe wyniki. Nie, nie mogę zaszczepić się na grypę, choroby autoimmunologiczne to wykluczają. Nienawidzę, kiedy mój organizm mnie zawodzi. Nienawidzę nie mieć kontroli. Ogólnie jestem zła i rozgoryczona, aż miło.
A może mnie ODIZOLUJCIE. A może mnie ODIZOLUJCIE.
A może mnie ODIZOLUJCIE.
Czekam na sprawdzone propozycje. Może tran? Może aloes? Może ususzone motylki, osobiście łapane w letnie dni? Może medytacja? Może nie zwracać uwagi na gorączkę, ćpać poczwórny Coldrex i jechać dalej? Czy ktoś ma jakiś pomysł? Proszę?