Boże Narodzenie, nawet odarte z wymiaru religijnego i traktowane jako doskonały pretekst do kilkudniowego zjazdu najbliższej rodziny, ma ten cały nerwowy kulinarno-prezentowy charakter. Wielkanoc też nie ustępuje wiele, przynajmniej w naszych (mojej i męża) rodzinie ważnością kulinarno-familijną. Celowo nie mówię tu słowa o wymiarze duchowym obu świąt, bo to temat na inną dyskusję, wybaczcie. Majówka to jakiś chory czas w pracy dziennikarza, kiedy materiałów trzeba dostarczyć dużo, a bohaterowie się migają od spotkań. 11 listopada to zdarzenie miłe, w połączeniu z imieninami Pana Męża, ale nie aż tak. A Święto Zmarłych jest moje, moje ukochane.
W mej pokrętnej pamięci okres między 31 października a 2 listopada zapisał się jako czas spotkań. Dziś te spotkania są niesamowicie wielowymiarowe, wreszcie pakuję torbę i jadę do swojej małej ojczyzny, a nawet dwóch, bo jako dziecko Śląska i Zagłębia część serca mam po jednej stronie dawnej granicy, a część po drugiej (część skradł mi Wrocław, a część oddałam z wielką przyjemnością Warszawie, nie myślcie sobie, że nie). Czas nagle zwalnia, wracają po proustowsku wszystkie zapachy z dzieciństwa, mało tego, jest tu cały zestaw dźwięków, które potrafią zadziałać jak wewnętrzny DeLorean.
To, jak uderza piłka w bramkę na podwórku w domu babci w Sosnowcu, to jak śmiesznie gruchają ptaki mieszkające na drzewach podwórka dziadków w Gliwicach, to jak pachnie chleb wypiekany w piekarni naprzeciwko domu mojego ojca chrzestnego na Mariackiej w Katowicach i jak specyficzny aromat koksowni przywołuje momenty podróży między jednym końcem GOP a drugim. Święto Zmarłych, bo u nas w domu jakoś nikt nie używał raczej nazwy Wszystkich Świętych, to był czas dosyć aktywny, czas podróżowania po wszystkich cmentarzach, na których spoczywają nasi bliscy, czy to malutki cmentarz ewangelicki w Katowicach, czy parkowa nekropolia na obrzeżach Gliwic, wreszcie ten niesamowicie wypchany grobami cmentarz w Sosnowcu. Ten, który zawsze funkcjonował w mojej pamięci jako "przy Braci Smółków", z tym, że Bracia zrastali się w jedno tajemnicze słowo "bracismółka". Przy grobach zaś drugi wymiar spotkania - to ze zmarłymi.
Zaduszkowe cudzych lampek podziwianie
Niezależnie od tego, w co wierzymy, kto odmawia Wieczne odpoczywanie , a kto nie, dla kogo, tudzież dla czyjej psychiki ważniejsze jest zapalenie znicza, przyjście w to konkretne miejsce w gronie bliskich, bo w naszej rodzinie wszystko się robiło zawsze stadnie - pozwalało jakoś tak grupowo wspomnieć, skumulować naszą energię i pozostawić wszystkich z poczuciem dość pokrzepiającym, może nawet nieco horacjańskim, wiecie - nie wszystek umrę i te sprawy.
A skoro już o tym stadzie - to właśnie spotkania, masowe rodzinne spotkania między grobami, były dla mnie najmilszą częścią tego całego świętowania. Jako dziecko przepadałam za wszystkimi moimi śląsko-zagłębiowskimi wujkami i ciotkami, za kuzynostwem, bo to były wszystko super chłopaki. Zazwyczaj popołudnia spędzaliśmy u wujków, którzy mieli wielki dom z gankiem. Mam taki obrazek w pamięci, jak z chłopakami zwyczajnie po dziecięcemu ganiamy tam w błocie listopadowym i nikt się nie piekli, że ubranko pochlapane, że kolana zdarte, że spodnie poszarpane od włażenia na drzewo. Najfajniejsze jednak było przesiadywanie, takie niesamowicie niezobowiązujące, niewymuszone siedzenie przy stole, przy domowym cieście i herbacie z dzikiej róży, żadna tam kulinarna galopada mięsa, zołzy, gumiklejzy, żadne modre kapusty i żurki, żadne szybciej, szybciej, co tak mało zjadłaś, znikniesz zaraz. Tylko ciasto i herbata. I rozmowy.
Zaduszkowe łakocie
Anegdoty o tych, których już nie ma, przygody tych, co wciąż żywi, różne opowiastki i ciekawostki o światach na co dzień niedostępnych. Zaduszki to jedyny moment w roku, kiedy wszyscy zbierali się w jednym miejscu, przez wszystkich mam na myśli właśnie dalekich kuzynów i stryjków. Bożonarodzeniowa tradycja rodzinnego biesiadowania zawsze wykluczała tak masowe imprezy. A tu? Hulaj dusza!
Co mam jeszcze przed oczami? Wujka z Cieszyna, który pieczołowicie od lat uzupełnia gigantyczne drzewo rodowe. Pamiętam, jak przywiózł na jedne ze świąt wielki rulon z roboczą wersją i wpisał tam dane mojego syna, pamiętam też moment, gdy dodawał kolejne kółeczko - to dla mojej córki. A skoro już jadę po takiej patetyczno sentymentalnej bandzie, to dokładam jeszcze magię świateł nad cmentarzami - ta łuna nie równa się z niczym innym. A na deser dorzucam garść pierniczków. Odpustowe łakocie sprzedawane za czasów mojego dzieciństwa wyłącznie raz do roku, przy bramie cmentarza. Zawsze w takich śmiesznych drewnianych białych szafeczkach.
Celowo nie zająknęłam się w tekście o turystyce nekropolitalnej, czyli o zwiedzaniu cmentarzy dla walorów artystycznych, w celu podziwiania sztuki nagrobkowej i tropienia zabytków cmentarnych - zwyczajnie to święto, jak słusznie też zauważył w rozmowie ze mną przesympatyczny kolega Jakub - nie jest właściwym czasem na taką aktywność, ale żeby nie było, zdarzało nam się jechać stopem przez kilkadziesiąt kilometrów w obcym kraju, głównie po to, by oglądać bizantyjskie grobowce. Może o tym też kiedyś Wam opowiem.
I choć kolejne lata owocowały zachwianiem proporcji - przybywało nam na trasie cmentarzy, ubywało rodziny nadmiernie rozpełzniętej po krańcach świata, to ja wciąż i wciąż w te dni jak w ogień, jak w dym, pakuję plecak, zgarniam dzieciaki, porzucam pana Męża i jadę.