Taka sytuacja - pięć budzących zażenowanie zdarzeń z mojego życia

Zdarza się, że wspominam o nich w towarzystwie. Staram się jednak robić to możliwie rzadko, bowiem za każdym razem słuchacze reagują inaczej niż bym tego oczekiwała. Miast współczucia i pokrzepiających słów, słyszę jedynie mniej lub bardziej zatuszowany ordynarny rechot. Możliwe, że i ja powinnam się z tego śmiać. Na razie jednak brak mi do tych wydarzeń dystansu. O czym w ogóle jest mowa?

Znacie to uczucie zdziwienia połączonego z zażenowaniem tak ogromnym, że zapiera Wam dech? Ja znam doskonale. W głowie przebiegają mi wtedy słowa takie jak: kuriozum, aberracja, niemożliwe, ja chyba śnię i oczywiście, niech mnie ktoś stąd natychmiast zabierze! Nie zawsze był to efekt czyjejś złej woli. Często wręcz przeciwnie. Ktoś chciał dobrze, a nawet bardzo. Konkrety? Proszę.

Mooto życiowe. Od specjalistyMooto życiowe. Od specjalisty Mooto życiowe. Od specjalisty Motto życiowe. Od specjalisty

1. Trzy lata temu w wyniku choroby miałam poważne kłopoty ze wzrokiem. Przez dłuższą chwilę nie widziałam na jedno oko. Przyjaciele sprostali wyzwaniu. Zadbali nie tylko o odpowiednią opiekę medyczną, ale także o życie towarzyskie dopasowane do moich zdrowotnych możliwości. Wszystko po to, abym tylko zapomniała o kłopotach ze wzrokiem. Tym bardziej że nie był znany finał i rokowania były raczej złe niż dobre. Bliski znajomy zaprosił mnie więc do Zamku Królewskiego na galę rozdania Bardzo Ważnych Nagród dla Bardzo Ważnych Prezesów. Miałam jedynie ładne wyglądać i udawać przed przełożonym jego żonę (to długa historia i teraz jej nie wyjaśnię). Raut upłynął w atmosferze podniosłej, zapomniałam o chorobie, brawurowo odegrałam rolę żony i już mieliśmy wychodzić, kiedy prowadzący zapowiedział niespodziankę. Nienawidzę niespodzianek, ale ponieważ przyjaciel nalegał, zostaliśmy. "Wisienką na torcie" okazał się być występ trzech niewidomych dziewczynek, które ubrane w średniowieczne stroje wykonywały covery Whitney Houston.

2. Wakacje kilka lat temu. Znajomi zapraszają mnie na wyjazd do Grecji. Cel - Faliraki. Termin - sierpień. Na miejscu okazuje się, że dobrze bawi się tylko para - szczęśliwie zakochani. My, trójka singli, niekoniecznie. Każde z nas myślami było daleko od Rodos. I gdy pewnego wieczoru mówię otwarcie, że nie wiem, czy jest bardziej gorąco czy nudno, koleżanka kwituje to - gorzej być nie może. Następnego dnia w mieście jest awaria, wybijają studzienki i po ulicach płynie wartko struga odchodów. Zapach utrzymywał się w powietrzu do końca naszego pobytu.

3. Umawiam się na obejrzenie wystawy w Centrum Sztuki Współczesnej i kawę z niedawno poznaną znajomą. Wcześniej z euforią opowiadała mi o tym, że zamierza założyć przedszkole, w którym będzie uczyła dzieci zasad savoir-vivre'u. Kindersztuba, sznyt, klasa - tego chce uczyć młode pokolenia zamożnych Polaków. Nasza rozmowa dość szybko jednak zaczyna zbaczać na boczne tory. Ofiarą pada wspólna znajoma - Ola, z pochodzenia Ukrainka, która spóźnia się na spotkanie. Słyszę, że ta rasa nie dorosła jeszcze do zegarków. Potem jest już tylko lepiej. Moja zdawkowa odpowiedź: no, no, działa dopingująco. "Ukrainki są tak okropnie roszczeniowe. Szukają facetów tylko po to, aby uwiesić im się na ramieniu. Manipulują, wykorzystuję i są do tego leniwe. Na twoim miejscu bardzo bym na tę Olę uważała. Znałam kiedyś jedną Ukrainkę i od tej pory zawsze mam zapaloną czerwoną lampę w ich towarzystwie" . Słucham, uważanie, zastanawiając się, czy jej rodzice lub dziadkowie (co bardziej prawdopodobne) nie maczali przypadkiem palców przy tworzeniu Ku Klux Klanu. Gdy nabiera oddechu, wtrącam, że spora część mojej rodziny pochodzi z Ukrainy. Do dziś mam spore wątpliwości, czy zachowałam przy tym pokerową twarz.

4. Koleżanka pisze artykuł o boreliozie. Choruję, więc opowiadam. O leczeniu, o lekach, powolnym dochodzeniu do zdrowia itd. W efekcie powstaje reportaż, więc potrzebne są zdjęcia. Idę do studia, które jest w tym samym wydawnictwie. Sesja trwa i trwa. Nie jestem specjalnie fotogeniczna, a pozować ani nie potrafię, ani nie lubię. Zmęczona zaczynam się już tym wszystkim denerwować, ale żeby to ukryć żartuję i mówię mocno ironicznie, że "opylało się" zachorować, bo będę miała - daj Boże - ładne zdjęcia. Wreszcie, dziękuję i wychodzę. Po kilku tygodniach zaglądam do gazety, a tam moja wypowiedź brzmiąca mniej więcej tak:. "Monika bardzo się ucieszyła, że choroba dała jej szansę wziąć udział w profesjonalnej sesji zdjęciowej" . Brakuje zdania w stylu - "Monika Cieślik szczerze poleca chorowanie!" Do tego na zdjęciach wyglądam jak polip. Polip z długimi włosami. Jak stworzyć coś takiego? To proste. Fotograf robił mi zdjęcia, siedząc wygodnie na niskim krzesełku. W efekcie nie mam szyi. Mam za to imponujące wole. Mogę z niego karmić pisklęta. Milion piskląt. Pelikan jest przy mnie nikim.

5. W finale zdradzę Wam nieco dziennikarskiego zaplecza. Umawiam się na wywiad z jedną z popularnych prezenterek telewizyjnych. Rozmowa toczy się gładko. Omawiamy trochę spraw zawodowych, trochę prywatnych. Materiał końcowy nie jest nadmiernie przesłodzony, ani udawanie agresywny. Wysyłam do autoryzacji. Czekam kilka dni i otrzymuję materiał, który ma się nijak do pierwowzoru. Zmienione są nie tylko odpowiedzi, pojawiają się pytania, których nie zadałam. Na przykład: Czy przypuszczasz, że to twoja uroda sprawia, że nie przez wszystkich jesteś lubiana?, Co robisz, że masz tak wspaniałą figurę?, Uważasz, że piękne kobiety mają w życiu łatwiej? Mail kończył się zastrzeżeniem, że tylko w takiej formie wywiad może zostać opublikowany. Musiałam zrobić kolejny wywiad. Z kimś innym. Ale jeśli dotrzecie kiedyś do przesłodzonego wywiadu - informuję, że niekiedy pytania zadają sobie sami wywiadowani.

Wydarzeń, o których wolałabym zapomnieć jest niestety znacznie więcej. Ale nie o wszystkich mogę pisać. Poza tym, o niektórych naprawdę ze wszystkich sił staram się zapomnieć. Dlaczego mechanizm wyparcia nie działa tak, jakbym tego chciała?

Więcej o: