Nie smaruj mi tu tanią wazeliną, czyli o nędznej motywacji w pracy

Kochane internety, wiecie zapewne, że listopad jest fochowym miesiącem motywacji. Nasza najdroższa Biurwa, znaczy Korespondentka z wydziału... napisała kilka słów o mrokach zawodowego dopingu, ale uważam, że ledwie pacnęła tę muchę. Dlatego ja, ponury kot Dominika pragnę podzielić się z Wami tym, co najlepsze, a mianowicie ekskluzywną selekcją porażających i osłabiających chęci do działania tekstów rzucanych przez wszelkiej maści zleceniodawców. Dodam, że choć to tekst oparty na faktach, ma charakter żartobliwy i w żadnym wypadku nie należy go traktować instruktażowo.

"Jesteś cudowna a to, co robisz jest najwspanialsze na świecie" . Aha, czyli masz mnie za idiotkę napędzaną kłamstewkami, za tanią dziwkę lecącą na słodkie słówka? Z kim ja współpracuję?! W zasadzie to już mi się odechciało dla ciebie prostytuować.

"Zrób to tak, jak umiesz najlepiej" - słyszałam to od wielu pracodawców. Paradoksalne, że mnie to demotywuje? Ależ nie, ten tekst zawiera pigułkę, która uaktywnia gen autodestrukcji, a siła jego oddziaływania zależy od stopnia zażyłości ze zleceniodawcą. Im krócej ze sobą współpracujemy, tym bardziej paraliżuje. Zabawne, prawda? Powinnam poczuć się dowartościowana, a już po pierwszym napisanym zdaniu widzę, że wszystko robię źle, że to będzie kolejny za nudny, zbyt naukowy tekst o zbyt rozbudowanych zdaniach i dużej ilości takich słów, no wiecie, takich wielosylabowych. Mogę sama sobie powiedzieć, że trzeba to wszystko zmienić, mogę to nawet przerabiać na własne, sfochowane życzenie, albo czekać na sakramentalne...

"No jest spoko, a teraz weź to zrób tak, żeby było lepsze" . Przepraszam, starałam się, żeby było dobre, przykro mi, że jedynym konkretem, jaki słyszę jest "lepsze". Jak przystało na krnąbrnego Nomadę na pustyni, drążę tę studnię prawdy o jakości w obietnicy dotarcia do życiodajnego źródła, a jedyne co znajduję na dnie to mulista fatamorgana zwana "no takie bardziej wiesz, no bardziej, sama rozumiesz, lepsze, inne, takie bardziej właśnie o, no przerób po prostu" . Skoro mój przełożony sam nie wie czego chce, to ja opuszczam smętnie witki, wbijam zęby w skobelek, żeby nie gryźć się w język i motywację zastępuję zwyczajnym mechanicznym stukaniem w klawisze, które to stukanie być może doprowadzi mnie do upragnionego celu.

Są redakcje, gdzie i pochwalą człowieka, i ubiorą Są redakcje, gdzie i pochwalą człowieka, i ubiorą  Są redakcje, gdzie i pochwalą człowieka, i ubiorą Są redakcje, gdzie i pochwalą człowieka, i ubiorą

"Wszyscy się świetnie spisaliście (i tu padają imiona każdego z grupy i konkretne pochwały, każdego z wyjątkiem mnie)" . O nie, czyli nie dość, że spisałam się źle, to jeszcze jestem wyrzutkiem, nie należę do Wszystkich. Tak wiem, to takie przedszkolne, ale skoro przełożony bawi się w wyliczanki, to jak ja mam się czuć nie słysząc choćby pochwały za cokolwiek (gdzie mój ironiczny t-shirt z nadrukiem "attention whore"?! a nie, sorki, nie mam takiego). Ale uwaga! To pułapka! Przecież nie chcę słyszeć wcale kłamliwych komplementów, tego paplania, że jestem cudowna, naj, naj, naj. Nie zapominajcie, że wiem przecież, że nie jestem ósmym cudem tego szemranego półświatka, ale tylko mi wolno obrażać i upokarzać mnie samą! A skoro już o tym mowa...

"Naprawdę rozczarowałaś mnie, poszło ci bardzo słabo, beznadziejnie, ja w zasadzie nie wiem po co ci powierzałam to zadanie, musisz mi udowodnić, że nie popełniłam błędu" . To technika stara jak świat, tak przynajmniej wynika ze wspólnoty doświadczeń zwłaszcza znajomych związanych przymierzem krwi i pępowiną z korporacjami. Jak ma działać? Pierwsza część wypowiedzi ustawia mięso armatnie we właściwej pozycji, druga motywować ma do wysokich lotów. Technika kija i kija. Na mnie na przykład nie działa. Jestem małym przekornym bydlęciem, słysząc coś takiego z ust zleceniodawcy, automatycznie przestaję go szanować. Ile złota nie mieśiłby garnuszek na końcu tej spalonej tęczy motywacyjnej, ja opuszczam pokład. Jestem szalona, prawda?

A bo tak!A bo tak! A bo tak! A bo tak!

Przykłady na złą motywację, na zbyt bolesny bat i zgniłą marchewkę można by mnożyć. Założę się, że wielu z Was ma pewnie takie wspaniałe historie i równie udane teksty wyryte gdzieś w tym zakątku pamięci, który chcielibyście zamknąć na cztery spusty. No dobra - możecie na chwilę go uchylić i wypuścić nieco wspomnień. A ja? Wypuszczając kilka własnych demoniszczy czuję, że jeszcze bardziej doceniam tych zleceniodawców, z którymi pracuję już od dwóch - trzech lat. Być może należą do wąskiego grona szefów, którzy nie pomylili kursów i mają świadomość, że rażenie prądem i smarowanie tanią wazeliną to nie techniki motywacyjne. A może po prostu są mądrzy i wiedzą, że szczerość, pewna doza wyrozumiałości, indywidualne podejście i rzeczowa argumentacja potrafią zdziałać cuda?

Więcej o: