"Skrzydło Anioła" - nie sądź książki po okładce (ani po tytule), bo pod pretensjonalnym pozorem może kryć się coś dobrego

Stara mądrość, na którą powoływała się już kiedyś Aleksandra, sprawdziła się znów w przypadku literackiego reportażu autorstwa Jolanty Krysowatej. Historia tajnego ośrodka dla koreańskich sierot to lektura, którą żal byłoby ominąć, choć tytuł "Skrzydło Anioła" sugeruje tani romans - z tych najgorszych.

I pewnie przeszłabym koło niego obojętnie, gdybym za młodu nie przeczytała soc-realistycznej powiastki "Dom odzyskanego dzieciństwa" autorstwa Mariana Brandysa, która abstrahując od propagandowej wymowy, opowiadała tę niezwykłą historię: kilkuletniego pobytu koreańskich sierot wojennych w polskim domu dziecka. To znaczy książka Brandysa opowiadała o kilkuset dzieciach umieszczonych w pokazowej placówce w Świdrze i milczała na temat tych, które przebywały w tajnym ośrodku w Płakowicach nieopodal Lwówka Śląskiego na Ziemiach Odzyskanych. Mimo, że tam między 1953 a 1959 rokiem mieszkało ponad 1200 małych Koreańczyków. Tropem otaczających ich pobyt w Polsce tajemnic, pół-prawd i jawnych kłamstw ruszyła dziennikarka radiowa Jolanta Krysowata - "Skrzydło Anioła" to efekt jej kilkuletnich zmagań z tematem.

Jak można się domyślać jest to historia tragiczna i bez happy-endu. Bo jaka mogłaby być opowieść o ludziach - w tym przypadku dzieciach - stanowiących igraszkę w rękach Kim Ir Sena i Stalina, którzy potrafili całe narody przerzucać wedle swojego widzimisię z jednego rogu mapy w inny, więc co im tam los półtora tysiąca dzieciaków. Owszem, użytecznych przez chwilę jako narzędzie propagandowej wojny z amerykańskim imperializmem - toż to biedne sierotki, które straciły rodziców w wyniku wrażych działań amerykańskiego okupanta! - ale żeby się tam ich indywidualnymi losami, a już zwłaszcza jakimś dobrem przejmować, to nie przesadzajmy. Zresztą, jak pisze Krysowata, kim i skąd były tak naprawdę te dzieci i przez co przeszły (tajne radzieckie ośrodki szkoleniowe dla wojska?) to jedna z wielu niewyjaśnionych tajemnic w tej opowieści.

Na ślad koreańskiego wątku na Dolnym Śląsku naprowadziła autorkę pojedyncza nitka - opowieść o tragicznie zmarłej nastoletniej Kim Ki Dok, której nie zdołali uratować lekarze z wrocławskiego szpitala, choć może mogliby ci z dziecięcej kliniki Hirszfeldów, ale z powodów politycznych małą Koreankę umieszczono w szpitalu dla dorosłych. Z pilnującą jej dniem i nocą pracownicą UB na sąsiednim łóżku. To właśnie Kim Ki Dok jest tytułowym aniołem z przetrąconym skrzydłem - jak pisał o niej w wierszach (!) Tadeusz Partyka - lekarz, który bezskutecznie próbował ocalić dziewczynkę. Krysowata ruszając za tym romantycznym tropem odkryła nie tylko skomplikowaną historię płakowickiego ośrodka, ale też wiele ciekawych, niebanalnych życiorysów, przetrąconych przez wojnę lub stalinizm i niezwykłych ludzkich relacji.

To nie jest krzepiąca lektura - dół po niej gwarantowany. Ale to jedna z tych mikro-historii rzucających zupełnie inne światło na historię dużą, tę z podręczników i monografii. Tu jest wyrywkowo, nieporządnie, osobiście i często bez szerszego kontekstu, czy społeczno-politycznego tła, które trzeba sobie w miarę własnej wiedzy dopowiedzieć, czy doczytać. Ale za to emocje, które budzą pojedyncze, nic przecież nie znaczące w ogólnym rozrachunku, losy Koreańczyków i Polaków są ogromne. I dla nich też warto po tę książkę sięgnąć.

Więcej o: