Jeśli pracować to nie indywidualnie - o wyższości hali nad gabinetem

Czy jesteś jak samotna limba smagana lodowatym wiatrem wśród niedostępnych granitowych skał? Czy wprost przeciwnie, wraz z innymi krzewami tworzysz zwarty żywopłot splatając się gałęziami i korzeniami w nierozerwalną całość? Czy wolisz we własnym gabinecie po dyrektorsku zgłębiać zakamarki dokumentów, czy może w wieloosobowym gwarze produkować kolejne tabelki?

Od razu powiem, że wolę pracę w tzw. ulu. Niestety moim biurowym światem wstrząsnęło małe tsunami. W ramach prac mających na celu poprawę jakości pracy oraz reorganizację zespołu, mnie i troje towarzyszy przeniesiono z pokoju ośmiosobowego do pokoju czteroosobowego. Koledzy gratulowali nam społecznego awansu, traktując mniej liczny pokój jak nagrodę za dobre sprawowanie i bezwypadkowa jazdę. Nie chcę wyjść tu na jakaś straszną jęczybułę, ale dla mnie to raczej kara - wolę tłuc tabelki i raporty w tłumie (oczywiście jest to tzw. problem z dupy, ale skłonił mnie do spisania własnych kulawych przemyśleń).

Samotność długodystansowca

Kilka lat temu pracowałam w pokoju trzydziestoosobowym, czyli na hali, zwanej też tak bardziej światowo open space. (Na marginesie dodam, że wolę polską "halę" niż korpogwarę, ponieważ słowo "hala" bardziej oddaje genius loci tej biurowej przestrzeni). Na początku trudno było mi się skupić i kiedy zobaczyłam tę ludzką masę, zagęszczenie komputerów, telefonów, drukarek i całego biurowego ustrojstwa to pomyślałam, że tak się nie da pracować. Ale po kilku dniach się przyzwyczaiłam do tego gwaru i panującej atmosfery. Kiedy pojawiał się problem łatwiej było znaleźć rozwiązanie, każdy mógł rzucić jakiś pomysł, dodać coś od siebie. Było znacznie ciekawiej. Gdy jeden był zawalony robotą ci mniej obciążeni mogli mu pomóc. Poza tym miałam wrażenie, że ten nieustanny szum, różnorodność spraw i problemów zdecydowanie nakręcały tempo pracy. Ludzie byli doskonale zorientowani w aktualnej sytuacji urzędu, bo wszystko mieliło się w jednym kotle. Po dwóch latach pracy na hali zostaliśmy rozdzieleni do mniejszych pokoi. Po przejściu do kameralnego ośmioosobowego pomieszczenia przez kilka dni wydawało mi się, że czas się zatrzymał, że ta cisza jest przytłaczająca i aż kłuje w uszy, dlatego szybko przyniosłam radio. Ale jeszcze przez długi czas brakowało nam gorącej atmosfery z hali, gdy wszyscy śmialiśmy się z żartów rozrywkowego kolegi albo ostro kłóciliśmy (przyznaję ze skruchą, że czasami również z powodu mojej niewyparzonej gęby, której ofiarą padła ostatnio redakcyjna koleżanka, przepraszam Gosiu ).

Obecnie mniej więcej połowę pracy wykonuję poza biurem, więc w zasadzie ta nieliczna obsada w pokoju nie jest tak dotkliwa. Ale kiedy wracam do tego małego pustego pokoju to czuję jakiś brak i niedosyt czynnika ludzkiego. Ale już jakąś kompletną absurdalną schizę załapałam, gdy dwa tygodnie spędziłam w pokoju kompletnie sama. Na początku czułam się po prostu źle i nie na miejscu, w zasadzie tak mogła się czuć Aleksandra Miller na oficjalnym spotkaniu z cesarzem Japonii gdy zapewne w najlepszej wierze założyła osławioną sexy sukienkę . Potem było jeszcze gorzej. Nowy pokój jest zlokalizowany na uboczu, więc włączyły mi się jakieś wewnętrzne horrory i czekałam aż z szafy wyskoczy jakiś upiór (zapewne to można leczyć). Następnego dnia zabrałam laptopa, przekierowałam telefon i poszłam pracować do zaludnionego pokoju, gdzie było wolne miejsce.

Bo ja podobnie jak genialny Wiesław Michnikowski nie lubię indywidualnie.

 

Są osoby, które do poprawnego sporządzenia pisma potrzebują ciszy i spokoju. Są osoby, które rozpraszają dzwoniące telefony, rozmowy i radiowe szlagiery. Ja mam odwrotnie, dźwięki mnie inspirują i nakręcają, podobnie jak sny i architektura. Nie nadaję się do pracy w latarni morskiej ani jako strażnik w odludnym Parku Narodowym (choć bardzo lubię wszelkie przyrodnicze klimaty). Dlatego jestem pełna podziwu dla dyrektorów, kierowników, którym wraz ze stanowiskiem przypadł w udziale gabinet. Co z tego, że ma tam dużo miejsca, skórzany fotel, okazałą difenbachię albo inną dracenę, skoro nie może się podroczyć z kolegami przy biurku albo nawet z nimi pokłócić. Może i ma jabłka ułożone w piramidkę i wielgachny regał z eleganckimi materiałami promocyjnymi i książkami w twardych oprawach, które prezentują się zawsze nienagannie, jak Audrey Hepburn w małej czarnej, ale nie może się w wolnej chwili pośmiać i pożartować. Jest sam.

Ciekawa jestem jakie są Wasze preferencje, wolicie pracę w hali czy kameralnym gabinecie?

Wasza (nie lubiąca samotności) Korespondentka z Wydziału Odzyskiwania Zdrowego Rozsądku

Więcej o: