Springer, Wesołowski i pewien martwy Francuz - mężczyźni, którzy zaspokajają moje egoistyczne potrzeby

Egoizmem w moim świecie jest wszystko i nic: obiad dla rodziny, artykuł o ciekawym zjawisku, wywiad, spacer, podróż, spotkanie. Cokolwiek robię dla innych - robię też dla siebie i odwrotnie. W całym kalejdoskopie zdarzeń i przedmiotów staram się jednak znaleźć przestrzeń wyłącznie dla mnie, wycinek rzeczywistości, w którym się zatracam bez lawiny myśli "do pracy", "dla dzieci" oraz innych "aby kraj rósł w siłę". O nie, żadnych takich! Od kosmosu odcinam się parawanem z doskonałych dźwięków, świetnych słów i perfekcyjnych obrazów. Pomagają mi w tym mężczyźni.

Słowo

Na początku jest Springer, Filip Springer. Znam go od dawna, ale wszystkie nasze dotychczasowe spotkania były nie dość, że jednostronne, to odbywały się w przelocie - zazwyczaj polegały na czytaniu jego reportaży w "Polityce". Co ciekawe, choć sam reportaż jest jedna z moich ulubionych form literackich, a Springer popełnił już kilka książek - dopiero " Wanna z kolumnadą " stała się dla mnie idealnym pretekstem do dłuższego spotkania. Dostałam ją, na wyraźne życzenie, w prezencie na trzydzieste urodziny. Nie rzuciłam się jednak łapczywie, niczym wygłodniały kundel na ochłap mięsa przy zamknięciu bazaru w piątek wieczorem. O nie, ta publikacja zasługiwała na to, by wyczekać po epikurejsku i delektować się nią po królewsku. Cisza, spokój, wszystkie zlecenia wykonane, dzieci spławione, mąż wybyty, telefon wyłączony, internety zgaszone. Pustka zadaniowa. Zostaje kanapa, aromatyczna kawa i ona: "Wanna z kolumnadą" . Utonęłam w niej bez reszty. Myślę, że duża w tym zasługa lekkości z jaką Springer opisuje rozpaczliwą brzydotę i urbanistyczny bałagan naszego kraju. Jest przy tym piekielnie błyskotliwy i nie grzeszy pychą. W jego książce jest ironia, ale i troska, są ciekawi bohaterowie oraz dramatyczne wydarzenia.

Utonęłam. W "Wannie z kolumnadą"

Lubię te momenty dynamiczne, gdzie rytm zdań gna ku konkluzjom i fragmenty liryczne, niemal baśniowe - jak ten o rzekach polskich. Gdy wchodzę do tej wanny, nie mam ochoty z niej nigdy wychodzić. Po kilku rozdziałach przestają być istotne okoliczności przyrody w jakich przyswajam treść, czy to bezpieczny skrawek podłogi w mieszkaniu, czy to wagon metra. Cieszę się ze wspólnoty odczuć, wzruszam się, trwożę, zakochuję i pogrążam w smutku. A przecież to żaden romans, tragedia, thriller, sensacja. To zbiór reportaży po polskiej przestrzeni, traktujących o estetyce, czy wręcz jej braku. Uwierzylibyście, że można o czymś, co dla wielu brzmieć może nieciekawie, nudno i smutno pisać tak, by poruszać emocje? Można. Filip Springer potrafi. Teraz mam ochotę na wszystkie inne jego książki. Dobrze, Święta blisko. Czekając na prezenty pożeram łapczywie jego zdjęcia (bo trzeba wam wiedzieć, ze to także pan od dobrych fotografii) wrzucane na bloga .

Muzyka

Pewnej nocy dostałam tajemniczą cyfrową paczkę od kolegi wydawcy, z adnotacją, że spodoba mi się pewnie, że to idealna rzecz na tę pogodę i ten klimat. Kolega nie kłamał, paczka zawierała jedną z najpiękniejszych płyt, jakie w tym roku słyszałam. To "Liebestod" , album młodego skrzypka i kompozytora Stefana Wesołowskiego. Cholera! Chciałabym Was zwyczajnie zmusić do słuchania tego albumu, ale przecież mi nie wypada, więc spróbuję was zachęcić. Nie lękajcie się, to nie będzie bolało. W nowym albumie Stefana Wesołowskiego zakochać się jest łatwo i tu uspokoję was, że nie potrzeba do tego wielkiej wiedzy i osłuchania. Ba, nie trzeba znać kontekstu i podtekstów, Wagnera i legendy o Tristanie i Izoldzie, wreszcie nie trzeba wiedzieć czy to jest modern classical, czy minimalizm, by się w tej "Liebestod" zatracić bez reszty.

Warto zrobić jedno - pierwszy raz przesłuchiwać album w samotności. Może wystarczą dobre słuchawki, które was odetną od świata. Ja tak robię. Po prostu Wesołowski tak to cudo skomponował, że odbiera się go go bardziej sercem, niż rozumiem. Owszem, matematyka pomaga, jak wszędzie tam, gdzie jest porządek, usystematyzowane struktury, pewien rytm, ale koniec końców na odbiór całości wpływają uczucia. Te zaś podsycane są przez zmysłowe, głębokie dźwięki smyków i dęciaków, ciepłą barwę brzmień, puls zgrywający się z biciem serca,oraz powtórzenia melodii, które są jak przypływy i odpływy oceanu. Wesołowski nie nagrał płyty ani banalnej, ani wesołej, tym lepiej dla mnie. I choćbym się bardzo starała, za każdym razem reaguję na te muzykę równie silnym wzruszeniem. Dlatego słucham jej wyłącznie w samotności. Bardzo mi z nią dobrze.

Obraz

Jedna z pięciu najtrudniejszych rzeczy, jakie próbują mi się w życiu przydarzyć jest bezczynność. Wiecie co mam na myśli? Męczy mnie relaks, słodkie nic nierobienie, ostatnio męczy mnie nawet oglądanie filmów. Mam wrażenie, ze życie mi gdzieś tam ucieka. O dziwo, nie dopadają mnie takie durne myśli gdy czytam książki, ani kiedy słucham muzyki. Nie ma ich też wtedy, gdy oglądam zdjęcia. Fotografia zawsze była jedną z moich ulubionych dziedzin sztuki. Zwłaszcza dobra fotografia reportażowa, albo coś, co nazywamy fotografią uliczną. Rodzajowe scenki z życia zwykłych ludzi potrafią być piękne, liryczne, mogą wzruszać i bawić. Banał, jasne. Ale czasem nachodzą mnie takie myśli niewesołe, że muszę szybko odciąć się od wszystkiego i znaleźć jakiś jeden jasny punkt, światełko w tunelu. Pomagają mi w tym różni klasycy, na przykład tacy humaniści za obiektywami - Elliott Erwitt i Henri Cartier-Bresson .

Jakimś niefortunnym zrządzeniem losu nie mam aktualnie w domu ani jednego albumu ze zdjęciami autorstwa tego pierwszego, a kocham się w jego twórczości od wielu, wielu lat. Za to albumów tego drugiego mam na szczęście kilka. Kiedy nikt nie patrzy, siadam sobie na podłodze, opieram się plecami o domową biblioteczkę, nie obchodzi mnie już nawet, że mi się półki nieco w plecy wrzynają, tylko przeglądam, patrzę, "napaczam się". Zawsze z tym samym skutkiem - wraca radość. Henri Cartier-Bresson tak cudownie i ciepło patrzy na ludzi, potrafi zatrzymać w kadrze miłość, radość, nadzieję, nostalgię, obawę i dumę. Pocałunki, podskoki, parady, randki, schadzki, znojną pracę, słodka nudę, upalne lato i mroźną zimę. Chciałabym napisać więcej, ale te albumy leżą obok mnie. I za każdym razem, gdy po nie sięgam, gdy znów "się napaczam", umyka mi gdzieś kolejne trzydzieści minut. Może lepiej już skończę, strasznie się rozpieściłam w czasie tej pracy.

Więcej o: