Najlepszy jest powrót do domu.
Na przykład - z pracy. Identyfikator już odbity na bramce, ciągi liczb w excelu, nipy na fakturach i zwroty grzecznościowe w listach ze starannie sformatowaną czcionką - pozostawione za bramką, teraz tylko dopaść tramwaju, spocząć i przez pół godziny nie myśleć. Może trochę gapić się przez okno lub na ludzi.
A figę (czy młodsze pokolenie zna gest figi z makiem ? Nie mam nic przeciwko poczciwemu fakulcowi, ale figa miała klasę i nigdzie jej nie widuję ). Nie spocznę. Nie spocznę, mimo że tramwaj, którym wracam z pracy jest zaledwie przystanek od pętli lub, jak mówię ja, dumna ze swych łódzkich korzeni - krańcówki, jest już zapełniony, a miejsca siedzące - zajęte. A cóż to za spoczynek na stojąco?
Gapić się niby można dalej, a nawet słać siedzącym pełne boleści i wyrzutu spojrzenia, ale to już nie to - wiem z doświadczenia, że pasażerów raczej przybędzie niż ubędzie, więc czeka mnie pół godziny stania. Więc stoję. I się nakręcam.
Przyglądam się tym, co siedzą. Jedziemy przez całe korpozagłębie, zwane czule Mordorem, więc siedzący rekrutują się z takich jak ja, młodszych excelowych, jest też trochę rzutkich przedstawicieli handlowych (to ci, co i w tramwaju głoszą dobrą nowinę swoich produktów jakiemuś nieszczęśnikowi po drugiej stronie słuchawki), sporo obłożonych siatami i dziećmi matek, nieco rozchichotanych gimnazjalistek. Wśród nich najgorsza grupa pasażerów siedzących, w przedziale wiekowym zbliżonym do studenckiego - czytelnicy.
Wychowana zostałam w przekonaniu, że czytanie jest czynnością tak naturalną, że niemal fizjologiczną, więc nie traktuję jej jakoś serio i nie czuję się dużo lepsza od tych, co nie czytają. No czytam, mam nawyk czytania nawet etykiet na środkach czystościowych podczas dumania w ubikacji. Jedni suszą włosy suszarką, inni zostawiają do wyschnięcia. Jedni wolą pomidorową z ryżem, a inni z lanymi kluseczkami. Ci wolą psy, tamci koty, a jeszcze inni domek pod miastem i pająki w pościeli. Jedni czytają, inni nie.
Oczywiście - zdarza mi się czytać w tramwaju, bo czasem świeżo kupiona książka wręcz mnie parzy przez torbę. Ba, dłuższej podróży pociągiem nie wyobrażam sobie bez zaciągniętego do iPada jakiegoś smakowitego ebunia. Jak mówię - normalna czynność kogoś, kto się wychował wśród książek i ma akurat wystarczająco dużo czasu oraz wystarczająco świeży umysł, by się zagłębić w lekturze.
Ale mam wrażenie, że z tego całego publicznego czytelnictwa zrobił się wręcz jakiś kult. Rozsiada się taki młodzian w wieku poborowym lub hoża dziewoja, wyciąga tomisko. Mości się. Jeszcze raz się mości. Z namaszczeniem szuka strony, gdzie skończyła. Otwiera. Zamyka. Przymyka oczy. Czule gładzi okładkę. Wzdycha. Otwiera. Czyta. Ale nie, że czyta w sensie, jak każdy normalny człowiek, z nosem w książce wciągając krechę z literek. Czyta w sensie: się obnosi. Przeczyta parę zdań, zachichocze perliście na pół tramwaju. Spojrzysz - to ci odpowie pełnym politowania spojrzeniem. Potoczy wzrokiem po pasażerach, szukając zrozumienia. Nie znajdzie. Westchnie. Czyta dalej. Okrzyk wyda. Plaśnie dłonią w kartki. Czyta, aż wióry idą.
Kiedyś to aż mnie dreszcze przeszły, bo obnosił się tym razem młody człowiek o aparycji użytkownika serwisu Wykop i co zdanie, to wlepiał spojrzenie w coraz to innego współtowarzysza tramwajowej niedoli. Takie, wiecie, nieruchome spojrzenie anakondy. A czytał, jak łatwo było podejrzeć, książczynę o masowych mordercach. Ja wiem, co takiemu się lęgnie pod czaszką , skoro aż tak przeżywa lekturę w miejscu, było nie było, publicznym?
Nie znoszę tych propagujących czytelnictwo akcji na fejsie typu Nie czytasz? nie idę z tobą do łóżka! (ja tam chodzę do łóżka z tymi, do których czuję chemię, a nie z ich biblioteką) albo Ustąp miejsca czytającemu (bo co, tak opada z sił podejmując wysiłek czytelniczy? może niech najpierw poćwiczy w domu). Nie znoszę, bo - pomijając kwestię stania przez pół godziny, co da się mimo wszystko znieść, jestem młoda i sprawna - idzie za nimi przekaz taki, że jeśli nie czytasz, to jesteś kimś gorszym.
Imałam się różnych zajęć w życiu, od dziesięciu lat ustabilizowawszy się w jednej branży. Był czas, że pracowałam na zmiany. Był miesiąc, że miałam zmiany od 16:00 do północy. Bite cztery tygodnie przestawionego zegarka. Kładłam się przed drugą, odsypiałam, zjadałam obiad i szłam do pracy. Nie miałam w tym czasie sił nawet na obejrzenie filmu, a co dopiero przeczytanie kilku sfabularyzowanych zdań.
I wiecie co? Nie czułam się gorsza.
* Katarzyna "Szprota" Paprota , blogerka , fotorobka, socjolożka. Zawodowo udowadnia swoje racje w formie pisemnej, hobbystycznie robi dokładnie to samo. Mieszka z konkubentem, dwoma kotami i potworną ilością elektroniki.