Książki, które muszę raz do roku: "Kroniki portowe"

Na zły, wredny, zlodowaciały styczeń. Kiedy ziemia taka, że nawet grobu nie wykopiesz. Na beznadziejne, ciemne, krótkie dni. I na nieoczekiwane rozpogodzenie, absurdalne ciepło słońca, nadzieję, że ta zima kiedyś musi minąć. Po tych wszystkich latach mogę już chyba powiedzieć, że to jedna z najmądrzejszych książek, jakie czytałam.

Nie - najlepszych. Nie - najładniejszych. Żadnego prostego robienia dobrze, żadnego łatwego dodawania otuchy, pięknych ludzi, żyjących długo i szczęśliwe, dzieci wychodzących w godzinę z traumy, gładko wynagrodzonych krzywd i spełnionych co do joty pragnień.

A jednak. Kroniki portowe nie głaszczą, ale docierają aż pod skórę. Otucha i nadzieja nie przychodzą łatwo, ale w końcu się pojawiają i są wiarygodne. Ludzie są tu albo brzydcy, albo zwyczajni, ale w nich również zaczęłam wierzyć, zanim się obejrzałam, zanim jeszcze minęła mi odruchowa niechęć dla plastycznie opisanych niedostatków urody i charakteru.

Nie zakochasz się tu z punktu w żadnym z bohaterów. Bo nie  bardzo jest ich za co kochać. Bierni, nieudolni, z kompleksami, dziwaczni, irytujący, albo zwyczajnie - źli, okrutni, obojętni.

kroniki portowekroniki portowe 

Molestują, są molestowani, zdradzają, są zdradzani, giną w wypadkach, stoją po kolana w życiu z biernie opuszczonymi rękami i nie mają pojęcia, co dalej. Są uosobieniem męczących pomyłek, dręczącej, uciążliwej walki z codziennością, rozpaczy, tchórzostwa, małostkowości. Wszystko to w skisłym, ponurym sosie, jak z szarego snu, po którym budzisz się wyczerpany.

Brzmi uroczo, co? Nie znoszę takich opowieści, takich klimatów, takiej atmosfery, męczy mnie to i dręczy, chce mi się płakać, przecież wiem, że życie jest trudne i boli, w książki uciekam po coś innego. Dlatego przez początek książki Annie Proulx brnęłam z wysiłkiem i buntem, a jednak coś mnie przy lekturze trzymało. I zostałam za to solidnie wynagrodzona.

Samo życieSamo życie Samo życie Samo życie

Bo to jest tak naprawdę opowieść o tym, że można w życiu wszystko zmienić. Startując z pozornie beznadziejnego punktu, nie widząc perspektyw, ani ratunku, z połamanym sercem, zmiętoszonym umysłem i zdeptanym charakterem. Że można zostawić wszystko i pojechać gdzieś, gdzie zimny, ostry wiatr wywieje z głowy wspomnienia skisłego życia i skisłych czasów. Gdzie jest twardo, ciężko i surowo, bo to Nowa Funlandia, twardzi i surowi są też tamtejsi ludzie, ale radość z życia, z faktu, że się jeszcze oddycha, jeszcze nie poszło się na dno, jeszcze nie dało się Losowi i Naturze - są w każdym geście i każdym zdarzeniu. Tam się walczy i owszem, niektórzy przegrywają. Ale tym co przetrwali - życie smakuje podwójnie. Tu pozwolę sobie zacytować dziarskich chłopaków z Nowej Funlandii, którzy pięknie oddają ten klimat:

 

Potężny, przerośnięty, spokojny olbrzym Quoyle będzie musiał zmagać się z życiem i światem, a zawsze próbował tego uniknąć. Będzie musiał wychować dwie małe córeczki i stawić czoło rodzinnym demonom i rodzinnym legendom. Wbrew pozorom to książka o nadziei i zwyciężaniu, napisana pozornie nieefektownie, a pasjonująco.

Smaczki: opis pracy prowincjonalnej gazety, sztuka wiązania węzłów, przyjemny powiew szaleństwa w każdym rozdziale, odpowiednia dawka tajemnicy i miłości, jest też śmierć, przemoc i dużo jedzenia, co kto lubi. I urzeka mnie do dziś wizja domu, przeciąganego po lodzie tam, gdzie urażona rodzina zdecydowała się zamieszkać.

 

Nie mogę nie wspomnieć o filmie, choć tekst ma być o książce. Serdecznie polecam wszystkim, którzy myślą, że Kevin Spacey to tylko Frank Underwood. Poza tym: Cate Blanchett, Julianne Moore i Judi Dench! Z taką obsadą nie mogło się nie udać. Piękna, mocna, przejmująca, w ogólnym rozrachunku - radosna rzecz. A w styczniu bardzo takich potrzeba.

 

(Tak, to TEN lektor trailerów. Zawsze się śmieję. Ale z miłością.)

Więcej o: