"Bojowa Pieśń Tygrysicy", czyli wychowanie przez upokarzanie

Kilka tygodni temu podziwiałam heroiczny wysiłek, z którym pan Thompson wychował i (prawdopodobnie) wyprowadził na ludzi dwanaścioro dzieci. Choć metody były bardzo surowe, a niekiedy pozostawiały, w Waszej opinii, wiele do życzenia, to komentarze pod tekstem zawierały jednak sporo aprobaty. Czy będzie tak i tym razem?

Pod ścianą stawiam dziś - dla odmiany - matkę. Matkę, o której część z was pewnie już słyszała, bo jej traktat o wychowywaniu dzieci wydany został już jakiś czas temu, wywołując spore kontrowersje. Ja trafiłam na niego dopiero po publikacji tekstu o rodzinie Thompsonów . Przyjrzyjmy się zatem Amy Chua - autorce "Bojowej Pieśni Tygrysicy" .

Są książki, które czytam z niesmakiem i muszę naprawdę włożyć spory wysiłek w to, żeby dobrnąć do końca. Tak było i tym razem, bo autorka, a zarazem główna bohaterka tej książki, jest osobą wyjątkowo irytującą, a jej metodę postępowania z dziećmi określiłabym słowami, które nie nadają się do publikacji. Być może wynika to z różnic kulturowych, które zresztą Amy tak chętnie podkreśla, zaznaczając zdecydowaną przewagę chińskiego systemu wychowawczego nad metodami zgniłego zachodu. A na czym polega chiński system? Dziecko ma być najlepsze, niezależnie od kosztów - fizycznych i psychicznych. Dziecko ma mieć zapewnione wykształcenie i przyszłość - za wszelką cenę.

Amy Chua nie waha się stwierdzić, że chińscy rodzice lepsi są od zachodnich, czego efektem jest masa uzdolnionych i wykształconych młodych Chińczyków, którzy osiągają sukcesy w takich kategoriach jak nauki ścisłe, prawo, medycyna czy muzyka. Wystarczy zacząć tresurę w porę i nie ustępować. Spis zasad panujących w domu jest krótki i prosty.

- dziecku nie wolno przynieść ze szkoły oceny gorszej niż szóstka

- dziecko ma być najlepsze w klasie ze wszystkich przedmiotów, z wyłączeniem wychowania fizycznego i zajęć teatralnych

- dziecku nie wolno grać na żadnym instrumencie, poza skrzypcami lub fortepianem

- dziecko musi grać na skrzypcach i/lub fortepianie

- dziecko nie ma prawa wybierać sobie żadnych zajęć pozaszkolnych

- dziecku nie wolno brać udziału w szkolnych przedstawieniach

- dziecku nie wolno umawiać się z rówieśnikami na wspólną zabawę, a tym bardziej spać poza domem

- dziecko nie może oglądać telewizji ani grać w gry komputerowe.

Takie są podstawy, jednak zabiegi matki-tygrysicy sięgają o wiele dalej. A sytuacja jest o tyle ciekawa, że cała historia nie dzieje się w Chinach, a w Stanach Zjednoczonych, gdzie Amy Chua mieszkała od urodzenia, gdzie wyszła za mąż i gdzie wychowywała swoje dwie córki. O ile zderzenie dwóch światów było bardzo bolesnym doświadczeniem dla jej córek i wywoływało wiele buntowniczych nastrojów, to podejście matki także nie ułatwiało dwóm młodym damom przystosowania się do domowych zasad.

Chińscy rodzice rozumieją, że nic nie daje frajdy, dopóki nie osiągnie się w tym biegłości, a żeby tego dokonać, trzeba pracować w pocie czoła.

Amy Chua wychodzi z założenia, że dzieci nie muszą jej doceniać, podziwiać i kochać. Dzieci mają być posłuszne i wdzięczne, bo zajmowanie się ich przyszłością to wielki wysiłek dla rodzica. Przez takie właśnie myślenie, metody, którymi posługiwała się Amy, aby wyegzekwować kolejne osiągnięcia córek, budzą moją grozę. Matka-tygrysica bez wahania nazwie swoje dziecko "śmieciem", bez mrugnięcia okiem nazwie nastolatkę z lekką nadwagą "odrażającym spaślakiem". Upokorzenie dziecka, pozbawienie go możliwości podejmowania jakichkolwiek decyzji - łącznie z tym co je, w co się ubiera, z kim się spotyka i co robi w wolnym czasie, ma służyć wychowaniu człowieka doskonałego, przekonanego o swojej wyjątkowości i wszechstronnie utalentowanego. Co więcej, upokarzanie dziecka jest uparcie przedstawiane, jako wyraz troski i miłości. Miłości, którą Amy nazywa bezwarunkową i bezgraniczną. Szkoda tylko, że chyba - z biegiem czasu - coraz mniej odwzajemnianą. Przynajmniej takie wrażenie odniosłam, czytając książkę Amy, choć wydaje mi się, że autorka bardzo wiele starała się ukryć przed czytelnikiem. Wspomina, co prawda, o buncie córek - zwłaszcza młodszej, który to bunt doprowadził Amy do przemyślenia swoich metod wychowawczych - ale przechodzi nad tym (zbyt) gładko do porządku dziennego, choć po raz pierwszy pojawia się tu widmo porażki. Matka-tygrysica jednak się nie poddaje.

Trudno nie zastanawiać się, jakim kosztem wszystko to zostało osiągnięte. I nie mówię tylko o dzieciach, bo sama Amy także nie sprawia wrażenia człowieka szczęśliwego. Co więcej, sama mówi o sobie:

Prawda jest taka, że czerpanie radości z życia to nie moja specjalność. Uważam to za jedną z moich pięt achillesowych. Czasem myślę tylko o tym, co jeszcze muszę zrobić i komu nawrzucać.

A rodzina? Mąż Amy nierzadko tracił cierpliwość, gdy patrzył, w jaki sposób Amy traktuje córki. Zwłaszcza, że podkreślała ona wielokrotnie różnicę, jaka dostrzega zarówno w talencie, jak i postawie obu córek. Nigdy nie traktowała ich sprawiedliwie. Jed Rubenfeld, choć był ojcem, nie miał prawa do wtrącania się w wychowywanie córek. W tym systemie rola ojca jest zmarginalizowana, a wręcz zdaje się on być przeszkodą na drodze do sukcesu.

Podczas rozmów na osobności gniewnie przywoływał mnie do porządku i sarkał, że ma dość wysłuchiwania moich naciąganych teorii - Wiem, że, twoim zdaniem, wyświadczasz ludziom wielką przysługę, wieszając na nich psy - prychał ironicznie - ale czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że ich dołujesz? - Jego największy zarzut brzmiał: - Dlaczego bez przerwy wychwalasz Sophię w obecności siostry? Myślisz, że jak się przez to czuje Lulu? Naprawdę nie widzisz, co się dzieje? - Nie mam zamiaru odmawiać Sophii zasłużonych pochwał, żeby poprawić Lulu samopoczucie - odpowiadałam jadowicie. - Dzięki temu wie, że w niczym nie ustępuje siostrze. Nie muszę się z nią cackać.

Dzieciom ograniczano także kontakty z resztą rodziny - nic dziwnego, dziadkowie stworzeni są przecież do tego, aby psuć i buntować wnuki. Dlatego teściowa Amy, Florence, także była odsuwana od wnuczek.

Florence postrzegała dzieciństwo jako pięć minut niczym niezmąconego szczęścia; dla mnie było ono pasmem harówki, czasem wzmacniania charakteru i inwestowania w przyszłość. Florence zawsze marzyła, żeby spędzić z dziewczynkami jeden cały dzień - błagała mnie o to. Ale my nigdy nie miałyśmy całego dnia, zawsze były lekcje do odrobienia, nauka chińskiego z prywatnym nauczycielem, o instrumentach nie wspominając.

Upokarzanie dzieci nie dotyczyło jednak tylko ich posłuszeństwa czy wyników w nauce. Rozliczane były wszystkie błędy i niedociągnięcia, nawet, gdy sytuacje były absurdalne. Spójrzcie oto na scenę, w której córka Amy wręcza jej urodzinową laurkę:

Oddałam Lulu laurkę. - Nie chcę tego - powiedziałam. - Narysuj mi ładniejszą; chcę zobaczyć, że się starałaś. Mam specjalną szkatułkę, gdzie trzymam wszystkie wasze laurki. Ale jej tam nie schowam. - Co? - zapytała Lulu z niedowierzaniem. Zobaczyłam, że pot występuje Jedowi na czoło. Chwyciłam kartkę i otworzyłam ją ponownie. Wyjęłam z torby długopis, po czym nabazgrałam: 'Wszystkiego najlepszego, Lulu Jupiiiiiii!'. I dorysowałam wielką, skrzywioną buzię. - Gdybym dała ci na urodziny coś takiego, Lulu byłabyś zadowolona? Ale nie: ty zawsze masz na urodziny magików i wielkie zjeżdżalnie, które kosztują mnie setki dolarów. Dostajesz ogromne porcje lodów w kształcie pingwinów, a ja wyrzucam pół pensji na głupie upominki dla gości, które i tak lądują w śmietniku. Tak się staram, żebyś miała udane przyjęcie! Zasługuję na coś lepszego. Nie chcę takiej laurki. - I rzuciłam kartkę na stół.

Rozumiem, że wychowawcze metody Thompsona mogły się komuś nie podobać, choć ja wyrażam dla nich nadal aprobatę. Nie jestem natomiast w stanie znaleźć w sobie jakiegokolwiek słowa wsparcia i pochwały dla Amy Chua. To nie matka, to po prostu potwór. Upiornie zgrzytliwie w kontekście całej tej historii, brzmi jej przekonanie o tym, ze zachodnie wychowanie pcha młodych ludzi na fotel psychiatry poprzez generowanie im dziesiątek problemów z samooceną i ze stosunkiem do rodziców. Nie wiem, czy byłabym w stanie wybaczyć lata upokorzeń, chyba wolałabym mieć lekkie poczucie zaniedbania.

Lektura tej książki wywołuje wiele pytań, na które w ogóle nie potrafię sobie odpowiedzieć. Możliwe, że będą w stanie zrobić to tylko matki. Polecam jednak zapoznanie się z tą pozycją, bo pozwala rozważyć zawczasu sprawy, które mogą stać się problemem każdego rodzica. A jeśli jesteście rodzicami, którzy uważają się za wymagających - na pewno poczujecie ulgę.

Więcej o: