Mały traktacik o szlachetnej sztuce wybaczania

Mam koleżankę, która tak bardzo kogoś nienawidzi, że życzy mu śmierci. Coś takiego wydawało mi się niemożliwe, dopóki jej nie poznałam. Szczerze tej osoby nie znosi, ale żeby nie było - ma swoje powody. Doznała od tej osoby krzywd, które w tamtym momencie życia dużo ją kosztowały. I nie umie przestać nienawidzić.

Znam to, byłam tam. Nie pamiętam co prawda, żebym życzyła komuś śmierci, ale na pewno miałam w głowie kilka takich osób, o których nigdy nie byłam w stanie pomyśleć po prostu obojętnie. Za każdym razem było to coś w stylu: "mała, bura suka" , "podła dziwka" , "obesrana kurew z kompleksami" . Kiedy ktoś mi mówił, że ją widział (tę burą sukę), nie mogłam nie zadać pytania, jak wyglądała i co u niej, mając nadzieję, że ten ktoś odpowie, że: zbrzydła, zestarzała się paskudnie, okropnie utyła i generalnie jest bardzo nieszczęśliwa, bo rzucił ją kolejny narzeczony (czyli jednak życzyłam jej źle, choć może nie śmierci). Oczywiście jeśli rozmawiałam z kimś, kto znał mnie i moją historię, najczęściej spełniał moje oczekiwania. Ot tak, po prostu, żeby być miłym i żeby zrobiło mi się lepiej. Niestety, na ogół wcale się nie robiło. Rozmowa schodziła na dobrze znany temat (obesrana kurew vel podła suka) i na ten ból, którego już kiedyś doświadczyłam. I znowu to rozdrapywanie, to zastanawianie się, a może gdybym tak zrobiła, a może gdybym inaczej wszystko rozegrała...

Zastanawianie się nad czymś, co już było, gdybanie o przeszłości, wymyślanie siebie na nowo. Bez sensu. Aż w końcu kiedyś koleżanka powiedziała mi: "Odpuść. Przestań o niej myśleć tak źle, a jeżeli nie potrafisz, przestań o niej myśleć w ogóle" . "Ale nie umiem, to mnie boli, mam żal" (pielęgnowanie w sobie żalu i ofiary, jestem w tym naprawdę dobra. Pewnie nie ja jedna). "Ok, rozumiem, ale życzenie komuś źle dręczy tylko ciebie. Jej to nie zaszkodzi, a ciebie zżera".

Rety, jakie to było dla mnie odkrywcze! Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, nikt mi tego tak prosto w oczy nie powiedział. Na ogół nie przepadam za tym całym buddyjsko-niuejdżowo-chrześcijańskim podejściem do świata, że trzeba kochać każdego ptaszka i każdy listek, bo świat jest taki piękny i taki dobry, że wraca do nas to, co dajemy, takie tam pitu pitu. Za dużo we mnie cynizmu i królewny marudy. Ale zaczęłam się nad tym zastanawiać, zaczęłam się temu przyglądać. I tak, przyszły do mnie wszystkie te banalne prawdy. Że przecież świata nie zmienię, zawsze będą na nim ludzie źli. Ale czy oni rzeczywiście zrobią mi krzywdę - to zależy również ode mnie, czy im na to pozwolę, czy ich dopuszczę do tej sfery gdzie boli. Oczywiście, jak się ktoś bardzo postara, to pewnie to w końcu zrobi. Ale nie zapominajmy, że jest wielu takich których urazi nawet krzywe spojrzenie albo nieodpowiedni ton głosu. Nie chcę być jedną z nich.

Odsyłamy do artykułu w najnowszych WOE!

Po drugie - a gdyby tak być lepszym od tego, kto nas skrzywdził? Pielęgnować w sobie cnotę, jak mówi etyk, Jacek Hołówka w najnowszych Wysokich Obcasach Extra ? Tak, tylko dlaczego ja mam pielęgnować w sobie cnotę? Żeby ktoś mnie robił w trąbę, a ja przyjmowała to z uśmiechem na ustach? Niekoniecznie. Świat (czyli jacyś ludzie) i tak nas zrobi czasem w trąbę. A nasz żal i złość nic nie da, nie poprawi naszego bytu (za to myślenie o sobie, że jestem tak dobra, miła i "ponad to", już tak). To może zemsta? Tylko że akurat zemsta nigdy mnie specjalnie nie interesowała. Za dużo jest na świecie fajnych rzeczy do zrobienia, żeby zajmować się jakąś zemstą. Na zemstę szkoda mi było energii. Ale już na umartwianie się nad sobą - nie.

Przemawia do mnie jeszcze jeden argument. Jak odpuścimy, przestaniemy być ofiarą tego kogoś, kto nam zło uczynił. Bo jak nas to zło, które ktoś nam wyrządził ciągle martwi, dotyka, zżera i spędza nam sen z powiek, to ciągle dajemy się temu komuś pokonywać. Ciągle to my jesteśmy przegranymi. A tego, jestem pewna, nikt z nas by nie chciał.

Więcej o: