Teoretycznie to dobrze, bo zabijanie jest złe, a życie jest dobre, prawda? Życie to najwyższa wartość, prawda? Ja nie twierdzę, że nie, cudownie bowiem jest dawać życie, kto nigdy tego nie robił, ten nie wie jaka to siła, moc i jakie to uczucie. Tylko, że ja żyjąc poza pewną wspólnotą straciłam już orientację, które życie konkretnie ma najwyższą wartość.
Dobra, do cholery! Dość tych eufemizmów i meandrowania! Znów będzie o aborcji, bo ostatnie tygodnie pokazały, że nie tylko nie można w Polsce rozmawiać o LEGALNEJ aborcji , ale też coraz trudniej ją wykonywać. W teorii wszystko wygląda dość logicznie - polskie prawo mówi, że kobieta ma prawo usunąć ciążę (do 25. tygodnia od poczęcia) wyłącznie w trzech sytuacjach - gdy ta zagraża jej własnemu życiu, gdy płód obciążony jest poważnymi wadami genetycznymi, oraz gdy ciąża jest efektem gwałtu. To bardzo wąski wycinek rzeczywistości. Bardzo wąski. Co więcej, znam osobiście co najmniej dwie kobiety, które mimo informacji, że jest niemal pewne, iż urodzą dziecko z poważnymi wadami genetycznymi, donosiły ciążę. Nie są katoliczkami, nie zostały do tego zmuszone, miały wybór, wiedziały o konsekwencjach, dostały zielone światło od lekarza - a jednak nie dokonały aborcji. Prawo do aborcji nie jest równoznaczne z tym, że kobieta to zrobi. Praktyka pokazuje jednak, że wbrew pozorom legalna aborcja w Polsce to nie tyle fikcja, co farsa, albo, jak napisał pewien publicysta - taka aborcja jest gwałtem .
Oczywiście był to mój ulubiony frondysta Tomasz Terlikowski. Konkretnie zaś w felietonie o wymownej nazwie " Aborcjoniści chcą zabić dziecko i ponownie zgwałcić 11-latkę " napisał, że aborcja wykonana u 11-latki zgwałconej przez dwóch nastoletnich kuzynów byłaby ponownym gwałtem na tejże. Dziwi was postawa pana Terlikowskiego? Mnie nie. Jest stuprocentowo spójna z większością głoszonych wcześniej przez autora poglądów, jest boleśnie przewidywalna. Dziewczynka powinna urodzić dziecko i koniec - życie tego dziecka bowiem nie powinno zależeć od czynów jego ojca, życie tego dziecka jest najwyższą wartością. Oto personalizm w czystej postaci. Wkurza mnie natomiast żonglowanie oderwanymi od rzeczywistości argumentami.
Pomijam przywoływanie tego nieszczęsnego syndromu poaborcyjnego , choć psychiatrzy już kilka lat temu zebrali wystarczającą ilość danych, by powiedzieć stanowczo, iż nie ma czegoś takiego jak syndrom poaborcyjny . Są kobiety, które po usunięciu ciąży miały problemy ze zdrowiem psychicznym pod wpływem wywieranej na nie presji społecznej. Faktem jest natomiast to, o czym już pan Terlikowski raczy milczeć, bo po co poruszać takie nieprzyjemne tematy przy okazji tekstu o dzieciątku, że istnieje depresja poporodowa . Ryzyko zachorowania na takąż w wyniku donoszenia niechcianej ciąży jest trzykrotnie wyższe, niż w przypadku planowanej ciąży. Nie jest prawdą, że donoszenie tej ciąży jest o wiele lepszym rozwiązaniem dla dziewczynki także z czysto biologicznych powodów. Wielce prawdopodobne jest bowiem to, że to jedenastoletnie dziecko nie ma wystarczających warunków anatomicznych, by zdrowo przejść przez ciążę i poród. Spokojnie, to tylko ciąża z gwałtu. Terlikowski radzi, by rodzić, a gdybyśmy żyli w takim Pakistanie, w Somalii albo Arabii Saudyjskiej lokalny ibn Terlik mógłby sugerować kamienowanie.
Dobrze, Polska póki co jest państwem świeckim, pluralistycznym, państwem, w którym żaden z obywateli nie ma obowiązku podporządkowania się prawom dyktowanym przez jedną, określoną wspólnotę wyznaniową. Każdy ma za to prawo do głoszenia swoich poglądów o ile te nie naruszają godności drugiej osoby (darujmy sobie dyskusję o płynności tego całego nienaruszania). Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii.
Również w świetle obowiązującego prawa ta dziewczynka może usunąć ciążę . Pan Terlikowski natomiast ma pełne prawo namawiać swoich czytelników do modlitwy za duszę tak dziewczynki, jak jej rodziców. Na szczęście Pan Terlikowski nie jest ani sędzią ani lekarzem, a jedynie publicystą, mam więc nadzieję, że na nawoływaniu do modlitwy zakończy temat.
Co innego profesor Chazan i jemu podobni, wykształceni i praktykujący lekarze. O co im chodzi? Jaki jest sens działań lekarzy, którzy w dość specyficzny, rzec by można przerażająco staroświecki i nazbyt dosłowny sposób interpretują Pismo Święte? Jaki sens ma sama Delaracja Wiary zwłaszcza w takiej formie, w jakiej jest egzekwowana? Czy przynosi to chlubę katolikom, czy raczej odstrasza i radykalizuje nieprzekonanych do Kościoła? Nie wiem. Wiem natomiast, że formułka, którą wykorzystał w swoim tekście Terlikowski - ta z aborcją jako gwałtem - to parafraza jednego z podpunktów tej deklaracji wiary. I znów, sama deklaracja wydaje się zasadniczo niegroźna jako powtórzenie pewnych kwestii zawartych w Piśmie Świętym. Kto zabroni gronu wykształconych medycznie katolików leczenia innych katolików "po katolicku"?
Obserwując reakcję władz ustawodawczych i wykonawczych na ów dokument mogę śmiało powiedzieć, że nikt. Jeśli zaś o mnie chodzi - przychylam się do wizji rodem z Tygodnika Powszechnego - niech katoliccy lekarze tworzą swoje spółdzielnie, przychodnie, szpitale , tak by katoliccy pacjenci wiedzieli, gdzie zostaną potraktowani nie tylko godnie, ale też zgodnie z zasadami zapisanymi w Piśmie Świętym.
Niestety, deklaracja wiary obecnie działa zupełnie inaczej. Stała się parawanem, za którym dochodzi do licznych nadużyć i wykroczeń, których ofiarami stają się zupełnie świeccy pacjenci. Sytuacja jest groźna - pojęciami życia, śmierci, natury i Boga szafują nie teoretycy a praktycy, o których przekonaniach religijnych nie tylko dowiadujemy się w ostatniej chwili, ale też często jesteśmy niemal w pełni zdani na ich łaskę lub niełaskę. Dodatkowo owi praktycy łamią polskie prawo, naruszają godność i wolność polskich obywateli, działając tym samym wbrew Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej. Co więcej - ich deklaracje niewiele mają wspólnego z zapewnioną ustawowo klauzulą sumienia, na którą można się powoływać wyłącznie w sytuacjach nie zagrażających życiu pacjenta (jednocześnie mając obowiązek wskazania innego lekarza lub farmaceuty, który podejmie działania). Czy w ogóle mieliście okazję poczytać sobie spokojnie tę Deklarację Wiary? Nie? Polecam. Tymczasem zacytuję mój ulubiony fragment:
Właściwie w świetle tych słów trud sygnatariuszy deklaracji jest skończony, bo to stwierdzenie jest tak ogólne i otwiera pole do tylu interpretacji, lub też nadinterpretacji, że właściwie przy odrobinie złej woli jakakolwiek akcja medyczna nie ma sensu. Podanie dowolnego nowoczesnego leku antyhistaminowego, przeciwbólowego, przeciwzapalnego, albo - powiedzmy - hamującego rozwój Alzheimera może stać się naruszeniem tej świętej nietykalności. LUDZIE! OGARNIJCIE SIĘ! Jak tak dalej pójdzie to każdą ingerencję medyczną będzie można rozpatrywać jako niezgodną z sumieniem, że nie wspomnę o wyjściu do fryzjera, czy obcinaniu paznokci, a to już brzmi niemal jak radykalny rastafarianizm.
Znacznie radykalniej jednak jawi się rzeczywistość opisana przez Magdalenę Rigamonti w tegotygodniowym wydaniu tygodnika "Wprost " , jak też utrwalona przez Annę Szulc we współpracy z Weroniką Bruździak i Eweliną Lis w najnowszym "Newsweeku " . Autorki tego drugiego tytułu postanowiły sprawdzić, czy deklaracja wiary faktycznie działa. Wytypowały kilkoro lekarzy i farmaceutów, którzy podpisali się pod zobowiązaniem, następnie zaś udały się po poradę medyczną, receptę lub skierowanie na zabieg - przedstawiając przy tym udramatyzowane opowieści o gwałcie, niechcianej ciąży oraz pękniętej prezerwatywie. Lekarze okazali się działać zgodnie z deklaracją, co krzepiące, bo przynajmniej są konsekwentni, ale za to postępowali wbrew obowiązującym ich jako lekarzy przepisom, nie wskazując pacjentkom żadnych konkretnych alternatyw, nie informując o prawach, przywilejach i udzielając zwodniczych odpowiedzi.
Wśród negatywnych bohaterów newsweekowego tekstu pojawia się wspomniany przeze mnie wyżej profesor Chazan. Ten sam lekarz jest bohaterem publikacji z "Wprost". Dodajmy - publikacji znacznie bardziej wstrząsającej, bo dotyczącej realnej sytuacji, w której znalazła się konkretna pacjentka. Kobieta jest w ciąży podwyższonego ryzyka - wcześniej bowiem kilkukrotnie poroniła. Tym razem wreszcie miało się udać. Niestety, podczas badań wykonanych w 22. tygodniu ciąży lekarz prowadzący zauważył szereg wad anatomicznych takich jak zaburzenia w rozwoju twarzoczaszki i wodogłowie. Uznał, że stan dziecka jest na tyle ciężki, że nawet jeśli przeżyje poród, to funkcjonować będzie wyłącznie wegetatywnie. To wystarczająca ilość powodów, by zezwolić pacjentce na legalną aborcję . To wciąż za mało, by konkretny lekarz, rekomendowany jej przez własnego ginekologa prowadzącego "trudną" ciążę dr Chazan zgodził się na przeprowadzenie zabiegu.
Właściwie cała opowieść bohaterki tekstu jest bolesna - wszystko wskazuje bowiem na to, że prof. Chazan nie tylko nie wskazał pacjentce innego lekarza, który mógłby wykonać zabieg, ale manipulował nią, nie udzielał informacji i przeciągał procedury, żeby przekroczony został próg dopuszczalnego terminu aborcji. Nie wiem kim w tej sytuacji był przede wszystkim pan doktor. Lekarzem? Nie wydaje mi się, nie niósł pomocy bliźniemu, trudno powiedzieć też o ludzkich odruchach - o empatii czy poszanowaniu godności drugiej osoby. Kim był w tym przypadku ów człowiek? Niech orzeknie sąd. Kobieta natomiast jest zmuszona urodzić zdeformowane, niezdolne do życia dziecko, nadać mu imię, a następnie obserwować jak umiera i pochować je. Jeśli tak ma wyglądać realizowanie deklaracji wiary w praktyce , to ja postuluję o jak najszybsze odseparowanie takich fundamentalistów i wydzielenie im osobnych miejsc na pracę, czy raczej zabawę w Boga .
Może z drugiej strony obie panie i im podobne mają szczęście - mogły zostać spalone na stosie lub ukamienowane, a tu - proszę państwa profit - będą być może żyły i jeszcze urodzą dzieciątka . Może się zdarzyć, że nieco wybrakowane i niesamodzielne, ale koniec końców, to dar, prezent, odesłać nie wypada. A prawo? A medycyna? To jakieś pomniejsze detale. A dziewczyny? Cóż, co ich nie zabije, to je wzmocni .