Oczy, które gryzą. Wojciech Grzędziński - osobisty fotograf prezydenta RP

Aleksandra Zielińska
Dokumentował konflikty zbrojne i ich skutki m.in. w Libanie, Gruzji, Afganistanie, Sudanie Południowym. Wielokrotny laureat polskich konkursów fotografii prasowej, m.in. Grand Press Photo, Newsreportaż, BZWBK Press Photo. Za reportaż z konfliktu zbrojnego w Gruzji otrzymał w 2009 trzecią nagrodę w konkursie World Press Photo. Od lutego 2011 pracuje jako fotograf osobisty prezydenta RP.

Czego się boi fotoreporter wojenny?

- Węży się boję. Nie śmiej się, naprawdę!

Śmierci się nie boisz? Jeździsz na wojny...

- Śmierci nie. Boję się kalectwa. Boję się zostać samowarem. Tak mówili po II wojnie światowej radzieccy żołnierze o kolegach, którzy w walkach stracili i ręce, i nogi. To mnie przeraża. Że mógłbym przeżyć, ale być zależnym od innych. Być obciążeniem.

Zawsze, kiedy wsiadam do samolotu, pojawia się to głupie uczucie. I wiem, że to ostatni moment, kiedy naprawdę jeszcze mogę wysiąść, mam jeszcze te sekundy na decyzję, zanim zatrzasną drzwi. To są jedyne momenty, kiedy zastanawiam się - po co ja tam lecę, po co to robię? Potem zamykają drzwi i jedziesz.

Gdzie bałeś się lecieć najbardziej?

- Z prezydentem do Afganistanu. To zawsze jest wizyta wysokiego ryzyka. Zwyczajnie bałem się, że zaczną do nas strzelać. Mam świadomość Afganistanu, wiem, jak się tam żyje, pracuje i walczy.

Jak wysiadasz i zaczynasz pracować, to przestajesz się bać?

- Na miejscu zdarzają mi się momenty niepewności. Ale to już nie jest strach. Rok temu jeździliśmy między bazą Ghazni a bazą Waghez, która wtedy jeszcze istniała. Droga wiodła przez najbardziej negatywnie nastawione do naszych wojsk wioski. Wyobraź sobie sytuację, że jedziesz 80 km/h, w kolumnie transporterów opancerzonych, każdy ważący po kilkanaście ton. Bez żadnych świateł, na noktowizji. Dookoła jest tylko ciemność i cisza. Nie wiesz, co jest za oknem. I czekasz. Walnie czy nie walnie? Jesteś cały napięty, gapisz się w ciemność. Nic więcej nie możesz zrobić. Zdecydowałeś się tam być, pojechać. Nie wysiadłeś z samolotu, dałeś za tobą zamknąć drzwi. Jedziesz. Czekasz. O, już jesteśmy w połowie drogi. O, już trzy czwarte. Może się uda. Znów.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Myślisz, że może się nie udać?

- Zawsze myślę, że się uda. Byliśmy w Sudanie Południowym z Polską Akcją Humanitarną. Dziennikarka, z którą dzieliłem namiot, nie zamknęła dokładnie wejścia. Skorpion mnie użarł. Najpierw w twarz, potem w rękę. Dziewczyna dostała ataku paniki. Pierwszy raz spała pod namiotem. Trzecia nad ranem, nie ma światła, nie ma drogi, nie ma łączności komórkowej. I co teraz? Ściągać nie wiadomo skąd kierowcę? Jechać bezdrożem do szpitala? Po terenie, na którym operują zbrojne bandy? Bać się, że spotkamy Armię Boga (komanda dzieci, które zapuszczają się w tamte rejony, mordują i porywają ludzi)? Mogłem narazić albo siebie, albo siebie, kierowcę i jeszcze jedną osobę, która by z nami pojechała. Przemyślałem to szybko. Opieprzyłem dziennikarkę. Zabiliśmy skorpiona, zamknęliśmy namiot. Zasunąłem porządnie śpiwór i poszliśmy spać. Następnego dnia byłem otępiały jak po narkozie.

Mogłeś się nie obudzić.

- Moje ryzyko, moja decyzja. Obudziłem się.

A dziennikarka?

- Po kilku dniach wróciła do kraju. Nie pilnowała się, nie piła dostatecznie dużo wody. Dorobiła się czasowej niewydolności nerek.

Ta zabawa nie jest dla dziewczynek?

- Dziewczynki tam sobie doskonale dają radę. To nie jest zabawa dla ludzi miękkich psychicznie. Jeżeli zaczynasz się odwadniać i wymiotować, to musisz pić trzy razy więcej niż przedtem. Masz pić, choć wydaje ci się, że masz już dosyć. Masz pić, choć wydaje ci się, że pękniesz po piątym litrze. To twój obowiązek - dbać o siebie. Jeżeli nie zadbasz, a pojechałeś na robotę, to przeszkadzasz pracować innym. Nie pozwalasz im się skupić. Bo jesteś chory, mdlejesz, jest z tobą słabo. Taki wyjazd kosztuje: czas, pieniądze, psychikę. Świadomość ryzyka, które codziennie podejmujesz.

Czy ty masz poczucie misji?

- Tak! Wiem, że mówiąc to, robię z siebie idiotę, głupka, co to nie rozumie świata, w którym żyje. Wiem, że to brzmi śmiesznie. Śmierć frajerom, dla idealistów nie ma miejsca. Znam ludzi, którzy pobrali ogromne kredyty, żeby pojechać do Syrii i relacjonować wojnę. Wracają do kraju z niesamowitymi materiałami. I nikt nie jest tym zainteresowany. Żadna gazeta. Zarzynają się, ryzykują życiem, zostają z długami i obłędnymi zdjęciami, których prasa nie chce.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Dlaczego nie chce? Za brutalne, za ostre, zbyt prawdziwe?

- Nie. Wydawcy mają to w poważaniu. Musieliby zapłacić za coś, co ich nie obchodzi.

Nie stać ich?

- Ależ stać. Po prostu wszyscy mają to gdzieś. Za taki materiał trzeba zapłacić. Powiedzmy 12 tysięcy. Podkreślam, to jest zwrot kosztów wyjazdu, nie kokosy dla fotoreportera. Gazety, które powinny być nośnikami informacji, idei, wartości, są rządzone przez księgowych. Sprzedadzą się cycki, tyłek i bielizna stadionowej celebrytki. Tego chcą w tej chwili czytelnicy. Nie zdjęć ludzi, o których świat zapomniał albo rozpaczliwie próbuje zapomnieć. Boli nas sprawa Ukrainy? Krzyczymy, pomykamy z transparentami, przejmujemy się? Wiesz, dlaczego nas to rusza?

Bo to u sąsiada.

- Otóż to. Im bliżej naszego domu - tym bardziej boli. Tłuką się sąsiedzi, może i my oberwiemy.

Syria nas nie dotyczy.

- Syria? Gdzie to jest? To nas nie obchodzi, to się nie dzieje naprawdę.

Potępiasz to? Że ludzi bardziej obchodzi, co się dzieje za miedzą niż to, co za morzem?

- Boli mnie udawanie, że nas to nie dotyczy. Zamkniemy oczy i tego nie ma, naprawdę? Jedna sprawa to facet, który nie ma już nic, ani domu, ani rodziny, bo wszystko zabrała mu wojna. Bierze kałasznikowa, idzie walczyć z takim samym facetem po drugiej stronie. Nic więcej nie może zrobić. Ale druga sprawa to to, że ktoś im te kałachy kupił. Ktoś tę wojnę sfinansował. I ktoś udaje, że ona nie istnieje albo nie ma znaczenia. To jest misja fotoreportera. Pokazać problem. Uświadomić, że on istnieje. My jesteśmy oczami, które gryzą. My pokazujemy problemy, na które inni nie mogą patrzeć, chcą zapomnieć, mają dosyć. Albo po prostu nie mają świadomości, co się dzieje.

A ty nie masz czasem dosyć? Nie chcesz już nie widzieć, nie patrzeć?

- Nie. Ja kocham patrzeć.

Nic cię nie odrzuca?

- Sceny amputacji w filmach. Wtedy odwracam wzrok. Mogę to sfotografować, ale nie obejrzę na ekranie.

Co za różnica?

- Obiektyw jest moim buforem. Aparat pozwala ci być i patrzeć tam, gdzie normalnie nie miałbyś wstępu.

Jakiego materiału byś nie zrobił?

- Nie dałbym rady fotografować pedofila. Nie zrozumiałbym go. Nie wierzę, że zrobiłbym wiarygodne zdjęcia. Takie rzeczy budzą we mnie wewnętrzny sprzeciw.

Wojna nie budzi sprzeciwu?

- Jako zjawisko - tak. Ale tam walczą ludzie. Potrafię ich zrozumieć. A skoro tak, to mogę ich fotografować.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Co z tego co widziałeś, robiłeś, najbardziej cię zabolało?

- Śmierć dzieci. Krzywda dzieci. Ich cierpienie. Nie ma straszniejszej rzeczy.

Rozumiesz, dlaczego nie chcę oglądać zdjęć z Syrii? Uważasz, że to tchórzostwo i małoduszność?

- Uważam, że w ten sposób zamiatasz problem pod dywan. Nie wolno od tego uciekać. Pewnego dnia te problemy staną u naszych drzwi, a my nie będziemy na nie gotowi.

Nie można do mnie inaczej trafić? Muszę patrzeć na martwego dwulatka owiniętego w całun?

- Są ludzie, którzy i tak mają świadomość tego, co się dzieje. I jest ta reszta. Ta reszta w każdym społeczeństwie stanowi większość. Im się nie chce, oni to wypierają.

Ale ja wiem, że to prawda, nie trzeba mi wbijać gwoździa w oko.

- Ty wiesz, ale jest ogromna grupa ludzi, do których dociera tylko to, co im środki masowego przekazu podadzą kilkadziesiąt razy. I ci ludzie nie szukają już żadnych dodatkowych informacji. Nie mam szans na walkę z tym systemem. Nie przebiję się do świadomości tych, którzy decydują się nie wiedzieć.

Poszedłbyś na wojnę? Nie jako fotograf?

- Nie chcę tego sprawdzać. Jesteśmy społeczeństwem mięczaków. Kiedy patrzę na ludzi, którzy w Afganistanie żyją z bronią w ręku, wychowują się w madrasach - wiem, że nie mielibyśmy z nimi szans. Jest człowiek, który w temperaturze bliskiej 0 st. C ma tylko derkę położoną na betonie i klapki na nogach - zestaw go ze sobą. On dorasta i żyje w codziennej bliskości śmierci. To go hartuje. Śmierć jest dla niego naturalną sprawą i nie przeraża tak bardzo.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Dla nas nie jest?

- W naszym społeczeństwie ten temat znika, oddalamy go, unikamy. Kiedyś, gdy umierał ktoś z rodziny, bliscy czuwali przy nim kilka dni. Dziś oddajesz zwłoki - zwłoki, bo już nie krewnego! - do zakładu pogrzebowego i obcy te zwłoki myją, przechowują, ubierają, wkładają do trumny. Wszystko odbywa się poza tobą. Idziesz na pogrzeb, zamykają trumnę, opuszczają do ziemi. Po wszystkim. Nie ma pożegnania, nie ma oswojenia się z odejściem, naturalnego rozstania. Na własne życzenie zostawiamy sobie wyrwę w życiu, w sercu. To się wiąże z tym, że nie mówimy sobie rzeczy ważnych, unikamy mówienia wprost. Do końca uważamy, że śmierć to coś obcego. A to część nas.

Brzmi, jakby tamta kultura wydawała ci się bardziej naturalna niż ta, w której się wychowałeś.

- To nie jest tamta kultura. To jest nasza kultura. U nas takie bliskie, serdeczne pożegnanie było normą jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Są miejsca, w których to nadal trwa. Robię teraz materiał o Polakach na Litwie. O odchodzącym pokoleniu. Tam ten zwyczaj w tej chwili zamiera, to się dzieje teraz. To jest ostatni czas, kiedy mogę to sfotografować. Jeżdżę i szukam rytuałów, które znikają. Takich jak pogrzeby w domach. Rozmawiam ze starą kobietą, która mi pokazuje - to sukienka, którą sobie przygotowała na śmierć, to buty, to bielizna. Te tradycje pozwalały później ludziom żyć ze sobą, wiedzieć coś o sobie, wiedzieć więcej. Było im łatwiej ze sobą. My się tych norm teraz wyrzekamy.

Staram się te historie opowiadać szczerze. Przychodzę do ludzi i mówię im, kim jestem, co robię, po co to robię.

Jak reagują?

- Różnie. Nikt mnie nigdy nie przegnał. Czasem muszę poświęcić więcej czasu, żeby przełamać barierę nieufności. Mówię im, dlaczego jest ważne, żeby pokazać ich historię. Że chcę sfotografować ten pogrzeb, bo uważam, że pięknie żegnają swoich bliskich. Że chcę zrobić materiał z tego ślubu, bo za kilkanaście lat takiej ceremonii nikt już nie zobaczy. Czasem za pierwszym razem nic z tego nie wychodzi. Wtedy wracam raz, drugi. Pokazuję im swoje zdjęcia, niech mówią za mnie. Czasem słyszę, że są brzydkie. Najczęściej od młodych ludzi. Od starych - że są wspaniałe. To pokolenie, na które już jestem spóźniony. Powinienem był pojechać na Litwę dziesięć lat temu.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Boli, jak nie masz dość pieniędzy na zrobienie materiału?

- To, czym dysponuję, bywa śmieszne. Jakiś promil tego, co mają nasi koledzy z "New York Timesa" albo "Washington Post" i wspaniałych ekip z CNN.

Słyszę gorycz.

- Zatrzymaliśmy się kiedyś na terenie byłej wioski libańskiej. Byłej, bo została kompletnie zrównana z ziemią. Przetoczyło się przez nią 30 tys. wojsk izraelskich, wioski broniło 80 bojowników. Obronili ją. Dla mnie bohaterstwo porównywalne z powstaniem warszawskim. Widziałem tych ludzi po tym, jak wyszli spod gruzów. Jacy byli szczęśliwi! I widziałem gości z CNN, którzy przyjechali wypasionymi, pięknymi wozami. Przyglądam się. Koleś na tylnym siedzeniu pisze skrypt, który zaraz wygłosi do kamery. Jest bardzo profesjonalny i ma śliczną, nową kamizelkę kuloodporną (której mu zazdrościłem), na siedzeniu przed sobą trzyma zafoliowaną, nowiutką niebieską koszulę. Na wejście.

Nie spodobała ci się jego koszula?

- Dla mnie to było obrzydliwe. Obłudne do kości. Ten facet nie miał zielonego pojęcia, co tam się stało, nie poczuł tego, nie zaznał, dopiero przyjechał, ale za chwilę w tej nowej koszuli będzie mówił z przejęciem o tych ludziach i miejscu. Jest turystą, a będzie udawał wtajemniczonego. Będzie taki bohaterski, bo pojechał w niebezpieczne miejsce.

Taką ma pracę.

- W Gruzji zostawialiśmy za sobą pierwszą falę dziennikarzy w hełmach i kamizelkach. Pod naszym hotelem, w którym naprawdę nic się nie działo i nie było żadnego zagrożenia. To znaczy owszem, działo się, ale po godzinach i nie trzeba było do tego kamizelki i hełmu. Wyjeżdżaliśmy z Krzysztofem Millerem i naszym kierowca Jurą do Gori. Zabraliśmy ukraińską dziennikarkę, która strasznie chciała się dostać na front. Dojeżdżamy na wzniesienie nad Gori. Okazało się, że tam gdzie poszedł ostrzał. Były ofiary. Więc my do kierowcy:

- Jura, jedziemy!

Jura nie był chętny, bo po rajdach z Jagielskim i Kowalewskim miał już dwie dziury po kulach w aucie. A dziewczyna na to:

- Ojej, nie, poczekajmy.

Więc patrzymy po sobie, potem na nią i mówię:

- Ciiicho.

Bardzo grzecznie to powiedziałem, naprawdę. A ona się tak jakoś zapadła w fotel i już milczała.

Musiałeś, co? Musiałeś się tam pchać?

- Żartujesz? Od tego jesteśmy. Jak chcesz opowiedzieć historię, to musisz być na miejscu wtedy, kiedy się dzieje. Nie po wszystkim, kiedy uprzątają gruzy.

Nie mógłbyś czasem zadbać o własne życie?

- Mógłbym. Mogę siedzieć w domu i nie wychodzić nawet na balkon. Mogę nie być fotoreporterem.

Pamiętasz, jak zbierałeś pieniądze na wyjazd do Czadu? Liczyliśmy, że ci się nie uda

- Tacy z was przyjaciele? Chciałem tam być. Chciałem zobaczyć, jak na trzydziestu ciężarówkach wjeżdża dziewięćset osób i przejmują władzę nad całym krajem. To musiał być kosmos. Nie zebrałem pieniędzy, nie pojechałem. Żałuję.

Tak? To wyobraź sobie, że twój syn ma siedemnaście lat i mówi: Tato, jadę z oddziałami humanitarnymi na wojnę. Też byś myślał, że to kosmos?

- Nie mam syna, a przynajmniej nic o tym nie wiem. Co bym zrobił? Pewnie bym powiedział: Fantastycznie, chłopaku, cieszę się, to będzie dla ciebie niesamowite przeżycie, nie jedź tam, bo cię zabiją.

Co ty mówiłeś rodzicom?

- Że jadę fotografować uchodźców. Zawsze to trochę mniej nerwów dla nich. O tym, że byłem na linii frontu, dowiadywali się zwykle z gazet.

Kiedyś spotykałem się z cudowną kobietą. Nie wiem, mogę to powiedzieć? Pojechałem do Pakistanu. Była przerażona. Dziennikarz, z którym wtedy pracowałem, napisał dość przejmujący artykuł, zresztą zgodny z realiami. Jej reakcja uświadomiła mi, jak ciężki jest związek z fotoreporterem.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Myślisz, że fotoreporter to nie jest dobry materiał na męża i partnera?

- Jest. Jeżeli ewentualna żona i partnerka ma pewne szczególne cechy.

Kiedy żona mojego kolegi po fachu spotyka gdzieś towarzysko partnerkę innego fotoreportera, zwykle mawia:

- Chodź, przytulę cię, bądź silna. Wiem, rozumiem, dasz radę.

Jest fantastyczną kobietą. Gdy była w ciąży, jej mąż pojechał na pół roku na stypendium. Tak wygląda życie z fotoreporterem. Nigdy nas nie ma. Nigdy nie wiadomo, czy wrócimy. Kiedy rodzą się nasze dzieci, kiedy nasze partnerki nas potrzebują - fotografujemy wojnę w Afryce, biedę w Indiach, wybory gdziekolwiek.

Chcesz mieć dzieci?

- Znów dochodzimy do tego, czym jest praca fotoreportera. Nie masz dwóch takich samych tygodni, dni. I najgorsze, że to kochasz. To nie jest praca, to twoje życie. Fakt, czasy się zmieniły. Minęła epoka Bang Bang Club (fotografowie wojenni, z których większość już nie żyje). Ale jedno się nie zmienia - możesz się związać tylko z osobą, która zrozumie to, co robisz i jak to robisz. A tego zrozumienia musi być cholernie dużo. To bardzo trudne. Kiedy jeździsz na wojny - doceniasz życie trzy razy mocniej. I każdą szczęśliwą chwilę. Może doceniasz mocniej niż inni, może inaczej. To jest plus, ale za to się płaci.

Odbija ci, jak jesteś w domu? Jak jesteś na urlopie i nie pracujesz?

- Ja zawsze pracuję. Zawsze robię zdjęcia. Nigdy nie przestaję. Nie chcę i nie umiem.

To twoje katharsis?

- Mój świat byłby dużo łagodniejszy, gdybym nie biegał z aparatem, gdybym wykonywał inny zawód. Gdybym nie poznał uroku tej pasji albo gdyby mnie inaczej wychowano i gdyby mi wystarczało robienie zdjęć pięknych dziewczyn.

Nie fotografujesz pięknych dziewczyn?

- Zdarzało się. Będąc młodym fotoreporterem, dowiedziałem się, że mam zrobić sesję pewnej ślicznej pogodynce. Umówmy się, to nie miały być zdjęcia zapięte pod szyję. Zgorzałem. Poleciałem do świętej pamięci Pawła Terlikowskiego i płaczę:

- Terlik, jak ja sobie dam radę, pierwszy raz to robię, jak ja to opanuję?

- To?

- No wiesz, światło, no wszystko.

Terlik na to:

- Załóż ciasne gacie, luźne spodnie i jakoś to będzie.

Jakoś to było.

Wśród moich znajomych na Facebooku hitem było twoje zdjęcie "Polska dniem, Polska nocą".

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

- Bo było łatwe i ładne. Choć demonstrowało nasze - moje również - narodowe przywary, festyniarski katolicyzm. Powieśmy sobie świecącego Jezuska na ścianie. Dzieląc się tym zdjęciem - śmiejemy się z siebie. Mam ogromny szacunek do wiary, nie zrozum mnie źle. Ja sobie nie pomaluję krucyfiksu, bo mnie wychowano w innym duchu. Ale nie wyśmiewam, ilustruję. Może nie do końca poważnie. OK, nie jestem obiektywny. Zgasło światło, krzyż zaczął świecić. Zapalili, krzyż zgasł.

Opowiesz mi o rowerach?

- Stara historia.

Ale moja ulubiona!

- Trochę straszna, trochę śmieszna. Byliśmy w Libanie z moim serdecznym kolegą Andrzejem, dziennikarzem. Problem był taki, że wszystkie szlaki komunikacyjne na południe od rzeki Litani były zamknięte. Wojska izraelskie rozrzuciły ulotki, w których uprzejmie informowały, że ktokolwiek na tej trasie będzie się poruszał samochodem, skuterem lub motocyklem - zostanie zestrzelony. Uczciwe ostrzeżenie. Trzeba przyznać, że byli w nadzorowaniu tych szlaków bardzo skuteczni. Tak więc pewnego pięknego ranka siedzimy z Andrzejem w jedynym barze w Tyrze i analizujemy naszą sytuację, która wydawała się beznadziejna. Nie mamy kasy, nie mamy transportu, możemy sobie najwyżej widoki popodziwiać. Tony, właściciel baru, robi najlepsze kanapki na świecie, podaje zimne piwo z jedynej chyba podłączonej do prądu lodówki w mieście. To było jedyne miejsce poza hotelem i szpitalem, gdzie można się było spotkać i gdzie przychodzili wszyscy. Jak kuchnia na imprezie. Siedzimy, bawimy się bezmyślnie tymi ulotkami. Patrzymy na te ulotki, na siebie, na Tony'ego.

- Stary, skołujesz nam rowery?

- Po co wam?

- A, podskoczymy sobie na front.

Spojrzał na nas jak na świrów.

- Dobra.

Kazał nam zostawić za te rowery po 20 dolarów i wyraźnie nie wierzył. że jeszcze nas kiedyś zobaczy. Jeden rower nazywał się Black Bull, drugi Magnum. Black Bull strasznie skrzypiał. OK, jedziemy, skrzypimy. Mijamy posterunek armii libańskiej, stoi dzielny Libańczyk z karabinem z amerykańskiego demobilu i patrzy na nas. My twardo jedziemy. Skrzyp, skrzyp. On się gapi, oczy wychodzą mu z orbit. Biedny, pewnie myślał, że mu się zwiduje. Skrzyp, skrzyp. My:

- Halo!

On:

- Halo!

Skrzypimy dalej. Ocknął się, leci za nami z tym karabinem, krzyczy, że nie wolno. Zawraca nas, zabiera do bazy, przynosi herbatę i ciastka, zjawia się dowódca posterunku. Pyta, gdzie na litość jedziemy. My mu grzecznie, że na front. Pokazujemy aparaty, sprzęt. On mówi, że fajnie, ale czy wiemy, że nas zabiją. My na to:

- Nie zabiją, mamy rowery, Izraelczycy nic nie mają do rowerów.

On na nas patrzy, chowa twarz w rękach, potem mówi:

- Dobra, cześć, jedźcie.

No to jedziemy. Skrzyp, skrzyp. Mijamy jedne gruzy, drugie, spalony samochód. I nagle słyszymy charakterystyczny świst. Ostrzał. Stanąłem jak wryty, oglądam się. Andrzej kuca, trzymając przed sobą rower. Zatkało mnie. Stoję jak idiota, ostrzał trwa, mówię:

- Andrzej, co ty robisz?

Andrzej z godnością:

- Minimalizuję prawdopodobieństwo trafienia.

Muszę przyznać, że miał zdrowsze odruchy ode mnie. Zaczęliśmy się śmiać. Wsiedliśmy na rowery i dawaj z powrotem. Natknęliśmy się na chłopaków z Hezbollahu.

- A, to wy, na tych rowerach?

- No, my.

-Taaa, słyszeliśmy. Dobra, idźcie stąd.

Poszliśmy.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Skąd się wziąłeś w u prezydenta RP?

- Kancelaria miała potrzebę pewnej odmiany wizualnej w warstwie zdjęć. Po rozmowie z Joanną Trzaską-Wieczorek jakoś się w tych wyobrażeniach wizualnych spotkaliśmy.

Odkąd cię znam, nigdy nie byłeś ani pokorny, ani zdyscyplinowany, ani łatwo poddający się rygorom.

- Jestem, jaki byłem.

Nie musiałeś się trochę nagiąć, spokornieć dla pracy, jaką wykonujesz? Mówią ci, gdzie masz stawać, kiedy założyć krawat. A ty nie lubisz krawatów.

- Na twój ślub założyłem!

Staję tam, gdzie mogę. Raz czy dwa mi zwrócono uwagę, przyjąłem, robiłem swoje. Przywykłem. Zacząłem nosić muszki. Mam kilka krawatów, nauczyłem się je wiązać, mam z pięć garniturów. Ale noszę kolorowe skarpetki. To moja deklaracja niepodległości. Podszedł raz do mnie szef protokołu dyplomatycznego, zmierzył mnie od góry do dołu wzrokiem i rzekł: - Gdybyś pracował w moim biurze, musiałbym cię zwolnić. Ale skarpetki masz fajne.

Przyjmując tę pracę - wiedziałem, że obowiązują pewne zasady. Pogodziłem się, że na pewne okazje będę musiał założyć garnitur. Nie zgodziłem się na bieganie w nim codziennie. Nie wyobrażam sobie tego. Idąc na zdjęcia, mam ze sobą jakieś 20 kilo sprzętu. Na sobie.

Widziałam cię dziś na lotnisku, przy powitaniu prezydenta Obamy. Bardzo się zwijałeś z tym sprzętem. Przysiady, wykroki, uniki.

- Jak tylko pozwolę sobie na spadek kondycji, boleśnie odczuwam konsekwencje. W zeszłym roku pomykałem po afgańskich górach z żołnierzami - miałem na sobie jeszcze więcej sprzętu niż normalnie. Wiedziałem, że kiedy odpadnę - nikt nie będzie na mnie czekał. Musiałem trzymać tempo, czasem musiałem być szybszy, żeby ich wyprzedzić albo dogonić, kiedy robiłem zdjęcia.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Imponują ci ludzie, których fotografujesz?

- Przywiązuję taką samą wagę do zdjęcia babci na Litwie i do zdjęcia Obamy. To są moi bohaterowie. Ta chwila, kiedy robię komuś zdjęcie, jest bardzo intymna. Wokół prezydenta USA zamieszanie jest po prostu większe. Ja za każdym razem muszę się skupić, obiektywem, perspektywą, czasem głębią ostrości wyczyścić sytuację, oddać ją, znaleźć w niej piękno lub brzydotę. Ale to zawsze jest układanie klocków, tyle że klocki bywają różne.

Starasz się być niewidoczny, oswoić obiekt, zniknąć? To musi być trudne, jesteś bardzo wysoki.

- Staram się nie absorbować uwagi. Albo pokazać się tak mocno, żeby w końcu wszyscy przywykli, że tam jestem i żeby o mnie zapomnieli. Zdarzało mi się być jedynym białym na kilka tysięcy osób. Wtedy nie zniknę. Trudno. Czasem nie ma dla mnie miejsca tam, gdzie stoją media, bo przyjechałem w ostatniej chwili z prezydentem. Muszę sobie znaleźć przestrzeń i sposób na to, żeby być blisko. Fizycznie zmniejszam odległość. Teraz rozmawiam z tobą, siedząc przy stole, i to już jest dla mnie dystans, który chciałbym zmniejszyć. Ja nie fotografuję ludzi z daleka, staram się tego unikać. Chcę czuć człowieka i widzieć jego emocje.

Prezydentów fotografujesz inaczej niż szaraczków?

- To zawsze człowiek. Muszę się przygotować do tego fizycznie i psychicznie, wprowadzić w konkretny stan umysłu, starać się zrozumieć tego, komu robię zdjęcie.

Każdego fotografujesz z podobną satysfakcją?

- Już dawno przestało mi chodzić o to, żeby zrobić dobre zdjęcie. Zależy mi na historii. Przedstawieniu problemu. Fotografowanie prezydenta sprawia, że się rozwijam i uczę czegoś nowego, codziennie. Choćby dlatego, że to nie jest stricte reportaż, taki jaki uprawiałem całe życie. Tu dokumentuję.

Mam wrażenie, że konkursy wygrywają zdjęcia, które pokazują cierpienie, ból, śmierć. Tak jest rzeczywiście? Czy takie zdjęcia lepiej zapamiętujemy?

- Wygrywają zdjęcia, które pokazują życie. Fotografia prasowa jest ukierunkowana na problem. W roku, w którym odbierałem nagrodę World Press Photo, zrobiono podsumowanie. Przemoc ukazywało 26 proc., zdjęć. Przemoc bezpośrednią - 12 proc. zdjęć. A my to widzimy jak 80-90 proc. zdjęć. Trudno wywołać emocje ładnymi zdjęciami. Te potworne i te straszne bardziej zapadają w pamięć.

Fot. Wojciech GrzędzińskiFot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński Fot. Wojciech Grzędziński

Jak to jest, jak ci mówią, że dostałeś nagrodę World Press Photo?

- Wieczór przed siedzę z kolegą na piwie, on twierdzi, że dostanę nagrodę, ja brzydko odpowiadam, żeby milczał. Dzwoni do mnie następnego dnia, pytam go, dlaczego budzi mnie o jedenastej rano, a on na to:

- Mówiłem, że dostaniesz.

- Ale za co.

- Za Gruzję.

- Pomyłka, to nie moje.

- Grzęda, dostałeś nagrodę za reportaż!

Pięć lat później siedzimy we dwóch. Na piwie. Mówię mu, że będzie miał nagrodę. On się tylko śmieje. Chwilę później dostaje telefon, że go nagrodzono.

Co zrobiłeś?

- Zdjęcie. Zrobiłem mu zdjęcie.

Co to jest: dobry fotograf?

- To uczucia. Emocje, bliskość, zrozumienie, poświęcenie.

A szkoła?

- A tam, szkoła.

Nie skończyłeś żadnej.

- Nie. Uczyłem się od wspaniałych ludzi, których spotkałem na swojej drodze. Byłem czeladnikiem. Spotkałem Janusza Mazura, Grażynę Wójcik, Jacka Marczewskiego i wielu innych. Oni mnie nauczyli patrzeć. Technicznie dobre zdjęcie może zrobić każdy, to kwestia manualnego opanowania sprzętu. Patrzeć trzeba umieć. Spojrzenia nie nauczysz się w żadnej szkole.

Napisałeś książkę? Zrobiłeś książkę?

- Zrobiliśmy ją. Razem z Kasią Kubicką, fantastyczną graficzką, która poświęciła mnóstwo czasu, zaprojektowała i ogarnęła.

Publikacja PUSTKA. Fotograficzna opowieść o Afganistanie.

- To jest opowieść o szczególnym dla mnie miejscu. O dziwnej wojnie, trudnej do zrozumienia, szczególnie dla nas. Narracja jest prowadzona z punktu widzenia bazy wojskowej, ale jest tam blok zdjęć, który pokazuje kawałek tego, czego żołnierze nie mają szansy zobaczyć. Próbuję opowiedzieć też o ludziach, którzy są tam przywożeni na pół roku i siedzą zamknięci na terenie bazy. Nie wyjeżdżają, poza wartami i zespołami bojowego reagowania. Są na miejscu, a ta wojna ich zmienia i dotyka, bo są jak w więzieniu. Tam łatwo się zgubić i zagubić siebie. Próbowałem opisać, jak się tam ludzie zderzają z samym sobą i z rzeczywistością. Starałem się opisać chaos. Na spokojnie.

Książka jest gotowa.

- Jest gotowa. Chodzę z wirtualnym kapeluszem i zbieram na druk. Szukam partnerów projektu, którzy pomogą mi ją wydać. Robię to poprzez zbiórkę publiczną za pomocą portalu wspieramkulture.pl .

Jak ci idzie?

- Zebrałem jedną trzecią potrzebnej sumy.

Zawsze będziesz fotoreporterem? Myślałeś kiedyś, żeby to rzucić?

- Tak. Rzucę to i będę robić stoły. Poważnie, czasem się nad tym zastanawiam. To zwykle trwa sekundy. Czasem, kiedy nie wychodzi mi praca, zdjęcie. Nie mogę rzucić swojego życia.

Pamiętam, jak wróciłeś z Iraku. Siedziałeś tutaj, w kuchni, ręce ci się trzęsły. Powiedziałeś mi, że już nigdy nie pojedziesz na wojnę. Pamiętasz?

- Pamiętam. Pół roku po tej deklaracji spakowałem się w dwie godziny. Zdążyłem wypić piwo na lotnisku. Pojechałem do Gruzji.

Więcej zdjęć Wojciecha Grzędzińskiego do obejrzenia na jego stronie oraz fanpage'u .

Więcej o: