Wywiady o książkach są jak rozmowy o winach: bujasz się między snobizmem a uzależnieniem

Wywiad z dyrektorem Biblioteki Narodowej to pozycja, którą pewnie wielu czytelników ominie - jak przystało na nudziarę przeczytałam te rozmowę już dwa razy. Dlaczego?

Pan Tomasz Makowski w rozmowie, która ukazała się w lipcowym numerze "Wysokich Obsasów Extra" ubolewa nad tym, że księgarnie upadają, a kwiaciarnie nie. Dziwię mu się, przecież wiadomo, że kwiatka łatwiej kupić niż książkę. Nawet jeśli będzie to zakup nietrafiony, to kwiat szybko zwiędnie, umrze i śladu po nim nie będzie. Co innego taka książka, która potem zalega latami, strach wyrzucić, jeszcze większy strach napocząć. Książka to odpowiedzialność. Kupisz młodej intelektualistce poradnik popularnej pani z telewizji, to się dziewczyna obrazi i będzie mieć złe mniemanie o tobie, a zwłaszcza o twoim o niej mniemaniu. Kupisz prostej kobiecie Stendhala, czy jak on się tam pisze, to zacznie czytać i porzuci, a potem będzie cię unikać ze wstydem spoglądając na swe stopy, a za plecami obmówi, żeś dziwak. Kupisz wyższemu szczeblem koledze z pracy książkę nie przeczytawszy jej uprzednio (wiesz, z rekomendacji pani księgarki), a tam w środku poważnego thrillera bankowego jakaś scena brutalnej orgii i teraz albo kolega poczuje się zbrukany, albo odczyta jako zachętę. Same problemy z tymi książkami.

Poza tym, ile można mieć książek? Najpierw się je kupuje, potem czyta. Z czasem zaczyna się ten proceder, że kupuje się i nie czyta. Rosną nam potem te nieprzeczytane książki w stosach, a gdy dorastają, patrzą grzbietami z wyrzutem. Ty pozerze! - krzyczą. Te drugie, czytane na okrągło zaś bezczelnie się rozklapciają i rozpychają przez rozmemłanie, spychając w kąty tamte nietknięte, porosłe kurzem. A kwiat? Kwiat proszę państwa popachnie nienachalnie, pokwitnie subtelnie i zwiędnie. Może uschnie, a może zgnije, tak czy inaczej skończy w śmietniku, albo ususzony w jakiejś książce, ale to najpierw książkę trzeba by mieć. Jedna w zupełności wystarczy, byle gruba, żeby dało się do niej upchnąć dużo kwiatów. Poza tym do kwiaciarni może wejść każdy, a w takich księgarniach to jednak strach jest. Jeszcze ktoś zagai, zapyta, człowiek się zbłaźni, wyjdzie, że nie odróżnia Hermanna Hessego od Hermanna Göringa , no blamaż na całej linii. A w kwiaciarni liczy się siła, witalność, pierwotne piękno natury, a nie jakaś tam techne, mimesis, jakaś kultura.

Tyle tytułem nudnego wstępu o wyższości jednych nad drugimi. Ja też uwielbiam dostawać kwiaty, pewnie dlatego tak rzadko je dostaję. Wszyscy myślą, że kupił mi je już ktoś inny, prawda? Kłopotliwe w przypadku kwiatów jest jednak to, że jak człowiek kupi je sobie sam w prezencie, dla własnej przyjemności, to wychodzi nie tyle na ekscentrycznego dziwaka, co na starą, samotną bibliotekarkę. A z książkami? Och, z książkami nie ma tego problemu. Lubię dostawać książki, lubię je sobie kupować. Czasem jak mam taką zachciankę, to potrafię czytnąć sobie, dziabnąć, skubnąć niczym kawałek ciastka słów kilka z książek takich raczej mało wybitnych. Człowiek dostaje różne rzeczy - a to frezje, a to konwalie, a to poradnik "Jak wziąć się w garść i zostać miliarderem w 12 krokach ", czy jakiś zbiorek w stylu "doskonała lektura dla każdej młodej matki ". Sprawdzam sobie, czymże jest ta lektura, kimże jest ta "każda młoda matka". No.

Ocaliłam nawet książkę z cybernetyki i kodowania taśm perforowanych. Różne kwiatki książkowe zbieram i dom się mi zmienia w bibliotekę. Pewnie dlatego odkąd skończyłam studia nie wyrobiłam sobie karty do żadnej biblioteki. Ostatnio zauważyłam jeszcze jedną przyczynę tego stanu rzeczy: jeśli chcę przeczytać jakąś książkę, to najpierw chcę ją mieć. Ona musi być MOJA. Muszę ją kupić. Mogę nie zjeść dobrego obiadu, albo dwóch, ale wydać 50 zł na książkę. Skandal i zgroza. Zaraza w domu ursynowskim. Co gorsza, od tego czytania durnieję, coraz głupsza się robię. Widzę, jak mało wiem i się po sokratejsku chowam.

Jest jeszcze jeden powód tego zbieractwa. Kupiona książka nie zawsze okazuje się korespondować z nastrojem i oczekiwaniami. Odkładam na lata. Od razu mi milej, kiedy słyszę, że pan Tomasz też tak ma.

Ta sama książka na jednego zadziała, na innego nie. Może przyjdzie na nią czas za 20 lat, a może nigdy. Intymna relacja z książką to rzecz ważna. Największą zaletą czytania jest to, że między mnie a tekst na stronie nikt nie wchodzi. Jesteśmy sami w ciszy.

Klasyk. Mieliście tak? Ja miałam. I to z książką, zdawałoby się samograjem: "Sto lat samotności " . Pożyczyłam, napoczęłam i w pewnym momencie stwierdziłam, no ja pie***lę, idą i idą i idą i nic. Dokąd oni tak lezą? Chrzanić to. Nie czytam. Z "Ulissesem" też było podobnie, najwyraźniej źle na mnie działały książki rozpoczynające się od chodzenia. Rany, jakie to było nieczytalne. A potem, wtem, znienacka: RRRRRRRRANY jakie to dobre książki! Same się czytają. A ta cisza, to stan umysłu, który osiągam na stojaka w zatłoczonym metrze. Cholerny ze mnie nudziarz, tym gorszy, że jak się ze mną spotkać osobiście i próbować wydobyć opinię o jakiejś lekturze, to nie, przepraszam, to moja sprawa, to jakby chcieć ze mną o seksie. Co moje, to moje, a jak mi zapłacicie, to może napiszę jakąś powierzchowną i nic nie znaczącą recenzję wyrwaną z kontekstu i dyskursu, całkowicie pozbawioną aluzji do modnych lektur obowiązkowych, tych, które są na liście wszystkich młodych, oczytanych, z wielkiego miasta.

No i tu docieramy do sedna, czyli tematu lektur obowiązkowych. Jakiś czas temu, mniej więcej w wieku 28 lat dowiedziałam się, że nie ma czegoś takiego jak lektury obowiązkowe. One nie-is-tnie-ją . A właściwie są kompletnie nieobowiązkowe. Przez większość życia miałam poczucie, że nieznajomość kanonu lektur szkolnych musi się zakończyć jeśli nie upadkiem tego żółwia, na którym stoją cztery słonie na grzbiecie niosące Świat Dysku, to chociaż aresztem i twórczą resocjalizacją przy dźwiękach Beethovena.

Kadr z filmu "Mechaniczna Pomarańcza", reż. Stanley Kubrick

Oczywiście, ten kanon bywał straszny, nudny, niedzisiejszy, bywał też piękny i porywający. Zabawna anegdotka: chodziłam na wagary, żeby czytać w spokoju "Lalkę " Prusa i "Pamiętniki z Powstania Warszawskiego " Białoszewskiego . Pamiętam nawet trasy tramwajów (na Różankę) i autobusów (na Psie Pole), w których się zaczytywałam. Kiedy czytam o planach zmian w kanonie lektur, który przecież jest tak czy inaczej nieobowiązkowy w swej kanoniczności, całkiem nieźle modyfikowalny i rozciągliwy - to zawsze mam ten paskudny odruch i chcę zakrzyknąć "nie wykreślajcie lektur, dopisujcie więcej! " (niech cierpią). Chociaż "Nad Niemnem " cudownie zarzynane jest przez nauczycieli, którzy butem w gardło wepchnęliby tę książkę każdemu nastolatkowi. Pewnie tym mocniej wciskane, im głośniej dziatwa krzyczy i im szybciej wybiega z klasy tuż po dzwonku. Efekt? Mało kto lubi Orzeszkową, bo najpewniej trafia na nią w niewłaściwym momencie życia. Wykreśliłabym więc "Nad Niemnem ", niech przeczytają jak dorosną, albo umierają biedniejsi. Chociaż podobno książek z kanonu lektur wykreślać nie wypada, bo "młodzież czyta coraz mniej ". A tu proszę, jakbyście czytali więcej i przeczytali na przykład wywiad rzekę z panem Tomaszem z Biblioteki Narodowej, to wiedzielibyście, że jest zupełnie inaczej:

Najmniej czytają ludzie na emeryturze. Mówimy tu o osobach wychowanych przed internetem, więc teoretycznie na książkach. Przeprowadzając badania w 2012 roku, pytaliśmy takie osoby, dlaczego nie czytają. W większości padała odpowiedź: "Nigdy tego nie robiłem". Mają dużo czasu, ale nie czytają. I to nie jest też kwestia pieniędzy - bo przecież biblioteki są pod bokiem.

Ciekawe, prawda? Książkowi naziści chodziliby pewnie po domach i jak te polonistki, wciskali w gardła, jeśli nie "Nad Niemnem ", to chociaż coś nowszego, lżejszego. Na świecie jest kilka milionów książek, wiele z nich może nigdy nie zostać przeczytanych, tymczasem ja, człowiek dość depresyjny i ponurego usposobienia, pokątny czytacz wszystkiego (etykiety od ketchupu i ulotki od lekarstw też, chętnie, poproszę, bo lubię sobie tak czasem, jeśli państwo pozwolą, tu skład, tam wartości odżywcze, innym razem działania niepożądane - do śniadania, mniam, mniam). CO JA CZYTAM W TYM WYWIADZIE?!

Statystyki pokazują, że osoby, które czytają, są bardziej zadowolone z życia. Zajmują wyższe stanowiska i lepiej zarabiają. Mniej obawiają się przyszłości, chętniej zmieniają pracę na lepszą, bo się mniej boją. Częściej uprawiają sport. Czytanie to jedna z przyjemności. Jeżeli chcemy odkryć ludzi podobnych do siebie, to znajdziemy książki pisane przez takie osoby. Jeśli chcemy poznać inne światy, inne sposoby myślenia - odpowiednie książki tylko czekają (...). Czytanie może przywrócić pamięć młodości, miejsc, w których byli. Wspierać ich w przeżywaniu lepszego życia, zrobienia czegoś, czego nie robili. Młodym mówimy za to, że czytanie to część dorosłości. W tym też często tkwi odpowiedź, dlaczego dzieci nie czytają - bo nie widziały swoich rodziców z książką. Ważne jest, aby dzieci kojarzyły dorosłość z czytaniem, tak jak kojarzą ją z posiadaniem własnego samochodu, samodzielnym wyjazdem na wakacje, paleniem papierosów czy piciem piwa.

Kiedy siadałam do tego wywiadu, a w efekcie - do pisania tego tekstu, myślałam, że będę strasznym snobem, bo człowiek zawsze wychodzi na snoba, jak zaczyna o książkach coś tam szemrać. Pan Tomasz na przykład owszem, brzmi jak młody, oczytany, z wielkiego miasta, elita intelektualna narodu, ale jakże ma brzmieć dyrektor Biblioteki Narodowej? No jak? Potem poczułam, że to nie snobizm tylko forma uzależnienia.

To może ja pójdę poczytać, albo chociaż wyrobię sobie kartę w bibliotece.

Więcej o: