Co masz załatwić przed trzydziestką, załatw... przed trzydziestką

?Zaczynamy pracę później, zawieramy małżeństwa później, później mamy dzieci. Nawet umieramy później? - mówi Meg Jay, psycholożka, która za cel postawiła sobie naprostować amerykańskich dwudziestolatków. Bo większość dzisiejszych trzydziestolatków żyje, jakby nigdy nie wyszli z trzeciej dekady swego życia. A nawet z drugiej...

Mamy niecałe dwadzieścia lat, gdy podejmujemy jedną z ważniejszych decyzji w naszym życiu - decydujemy się na studia, które zaprowadzą nas w życiu zawodowym w jakieś konkretne miejsce. Oczywiście, można siedem razy studia zmienić (są tacy, co robią to rokrocznie!), można też skończyć studia, o których się marzyło, a następnie zrobić zwrot w zupełnie inną stronę. Można popracować kilka lat i spektakularnie się przebranżowić. Wszystko można, prawda? Przez to właśnie, że jesteśmy bombardowani komunikatem, że wolno nam absolutnie wszystko, nasze decyzje często są nieprzemyślane i chybotliwe.

Bo gdy mamy dwadzieścia lat, mamy mnóstwo czasu na eksperymenty i poszukiwania. OK, mamy. Ale nie zmienia to faktu, że należy myśleć i eksperymentować z głową. Bez sensu jest poświęcić na coś kilka lat. To może być na przykład związek z góry skazany na porażkę - wiemy to, gdy go zaczynamy, bo NIE WIDZIMY się z tą osobą za parę lat, traktujmy to jako zabawę na teraz. A tym samym odcinamy się od innych możliwości. I, zwyczajnie - tracimy czas. Który jest cenny i ograniczony. Choć, gdy mamy dwadzieścia lat, wydaje nam się, że jesteśmy nieśmiertelni i możemy się odradzać setki razy po każdym upadku, niczym postać z gry komputerowej.

Z drugiej strony są sytuacje, w których czujemy się w obowiązku postępować dojrzale i nie ulegać zwątpieniom. Uczymy się je wręcz bagatelizować, bo przecież np. strach przed ślubem można łatwo wytłumaczyć stresem związanym z wyborem sukienki. Niekoniecznie musi chodzić o to, że nie czujemy się gotowe przyklepać związku z danym człowiekiem sakramentalnym "tak na wieki". Ania Konieczyńska pisała ostatnio o odwadze przedślubnej . Podziwiam ją, że potrafiła to zrobić - gdy wszystko klepnięte, jednak się wycofać. Bo niewiele osób umie się zdobyć na tak radykalne posunięcie. Może właśnie dlatego, że nie traktują decyzji poważnie. Spoko, wezmę ślub, najwyżej się rozwiodę. Praca nad związkiem? Do czasu. Jak mi się znudzi, rozejrzę się za kimś innym. Nowy związek zawsze jest fajniejszy na początku, niż ten, w którym trzeba się bardziej postarać, by wypracować porozumienie. Tyle że, im jesteśmy starsi, tym trudniej będzie to porozumienie wypracować, może więc warto o nim myśleć już na etapie dwudziestki, gdy wszystko jest palcem na wodzie pisane?

 

Może bierze się to z tego właśnie, o czym mówi Meg Jay. Mamy przyzwolenie na głaskanie po głowie i bycie głaskanym. Masz dwadzieścia parę lat i nie wiesz, co chcesz robić? Nie potrafisz związać się z nikim na poważnie? Nie jesteś w stanie określić, czy i kiedy chcesz mieć rodzinę? To nic. Masz jeszcze mnóstwo czasu. Masz już trzydziechę i wciąż nie jesteś dookreślona? To nic, to nie koniec świata. Przed tobą jeszcze przecież mnóstwo życia, czas na decyzję. OK, nie twierdzę, że nie. Ale wspominam sobie samą siebie sprzed dwudziestych urodzin. Wówczas byłam pewna, że do trzydziestych będę miała większość kluczowych kwestii odhaczonych. Kwestia obrania drogi zawodowej, ułożenie sobie prywatnego życia. Udało mi się, więc nie powinnam narzekać. Ale duża w tym zasługa bliskich mi osób, które nie pozwalały mi odpuszczać ambicji i myślenia. Gdy miałam momenty zwątpienia i chęć, by przyjąć, że jestem młoda, mam tyyyyyle czasu, oni mówili: to twój najważniejszy w życiu czas, on nie wróci, nie marnuj go. Nie odpuszczaj, bo możesz, bo przecież jeden zmarnowany rok nic nie znaczy. Nie, zmarnowany rok, jeśli się wyciągnie wnioski i nauczkę na przyszłość - nie jest zmarnowany. Ale gdy po jednym zmarnowanym roku ma przyjść następny, to już gorzej, prawda?

Z jednej strony jest presja, by w połowie lat dwudziestych swego życia mieć już ogarnięte kwestie wykształcenia i najlepiej na koncie (poza pierwszym milionem, a co!) 10 lat doświadczenia zawodowego. Z drugiej - słyszymy zewsząd przyzwalające: niech się wyszaleje, młoda/młody jest, będzie się jeszcze miała/miał czas martwić prawdziwymi problemami. Ten czas, jak najbardziej właściwy, by poszaleć, powinien być jednak także pewnym przygotowaniem do "poważnego życia". A nie etapem, gdy myślimy "phi, zajmę się tym potem". Jak mówi psycholożka:

Możecie myśleć, że trzydziestka to lepsza pora na ustatkowanie, niż 20 czy nawet 25 i zgadzam się z wami. (...) Nad małżeństwem najlepiej pracować przed jego zawarciem. Wyborów w miłości trzeba dokonywać z równym rozmysłem jak w pracy. Wybór rodziny polega na świadomej decyzji, kogo i czego pragniesz, a nie chodzeniu na łatwiznę czy zabijaniu czasu z kimś, kto akurat wybrał ciebie.

Meg Jay zauważa, że tak jak naturalne jest dla nas postrzeganie pierwszych paru lat życia dziecka, jako okresu rozwoju - osobowości i wszelkich umiejętności, tak zapominamy, że nasze "lata dwudzieste" są równie istotne. Gdy dziecko do trzeciego roku życia nie mówi i nie chodzi, odczuwamy niepokój (zresztą znacznie wcześniej). Gdy zaś dwudziestoparolatek nie przejawia ambicji, zaangażowania, chęci dorośnięcia - mówimy, że taki widać ma etap, biedaczek. Dorośnie. A co, gdy dwudziestolatek odhacza (huczną imprezą, a jakże) trzeci krzyżyk i wciąż czuje, że czasu mnóstwo. Powiecie - trzydziestolatek to może, gorzej ma trzydziestolatka. Ona mniej może, bo zegar biologiczny tyka. Serio? A jemu nic nie tyka? Przecież facet, który ma trzydzieści parę lat, żadnego poważnego związku za sobą, nie myśli o karierze zawodowej, bo "ma jeszcze czas", a na pranie wpada do mamy - to nie jest materiał, z którym chce mieć do czynienia trzydziestolatka!

Gdy zbyt dużo zepchniemy lata między 30. a 40., powstanie ogromna presja, żeby zacząć karierę, znaleźć partnera i dorobić się szybko dwójki czy trójki dzieci. Wiele z tych rzeczy trudno pogodzić i jak pokazują badania, stają się dużo trudniejsze i stresujące, gdy robić je na raz po trzydziestce.

- mówi Meg Jay. Ja bym jeszcze dodała tu pewne zażenowanie, które tli się gdzieś w sytuacjach, gdy ktoś, kto metrykalnie powinien już być dorosły, uparcie trzyma się swojej nastoletniej wersji. Bo dorosłość nie polega na tym, że robimy wszystko - bo nam wolno. Polega na tym, że mimo iż wszystko nam wolno, robimy dojrzale i dorośle. Pielęgnujmy w sobie wewnętrzne dziecko, zaszalejmy sobie czasem. Ale ze świadomością, że jednak trzeba kiedyś dorosnąć. Chyba lepiej przed czterdziestką, skoro przed trzydziestką nie wyszło?

Więcej o: