Jedna wielka dupa. O filozofii życiowej, która pozwala być szczęśliwym (?)

Dupa jest teraz na topie. Oczywiście przede wszystkim naga, wielka i błyszcząca, jak dupa Kim K. Ale odnoszę wrażenie, że filozofia życiowa oparta na tym zacnym kawałku ciała ostatnio zyskuje na popularności. A przynajmniej nikt się już nie wstydzi, że ją wyznaje - wręcz przeciwnie.

Zazdroszczę ludziom, którzy tak potrafią (oraz potrafią nie myśleć o tym, jakie to słabe jest, tak w gruncie rzeczy). Czasem potrafię się zmusić, by działać wedle prawd owej filozofii, ale zaraz potem dopada mnie smutek (bo to słabe, powtarzam). O czym mowa? O wdupizmie . O postawie życiowej (nazwijmy ją filozofią, to dodaje powagi), która charakteryzuje się prostą odpowiedzią na wszelkie wyzwania, problemy i zadania: "mam to w dupie" . Nie musi być to, oczywiście, odpowiedź na poziomie werbalnym. Może być to zupełnie podświadome, może być wmówione, deklarowane przed sobą jedynie, albo i przed światem - jeśli nie słowem, to postawą. Mistrzowie tej filozofii potrafią jednym uniesieniem brwi przekazać komunikat.

Czym jest wdupizm? Zyskującą popularność odwrotnością postawy "przejmuję się wszystkim i biorę wszystko do siebie" (to ja, witajcie w moim świecie). Żeby wdupizm działał, musi być szczery. Oficjalne krzyki "mam to w dupie", a potem przejmowanie się po cichu długie godziny, dni, tygodnie - to nie to. Nie każdy, o kim możecie powiedzieć "on ma wszystko w dupie", naprawdę jest wyznawcą tego nurtu. Może po prostu opanował do perfekcji maskę wdupizmu, stała się ona jego tarczą - co zazwyczaj wcale nie sprzyja. Inni (ci wszyscy źli, wiecie) mogą testować, jak wiele może zmieścić taki osobnik w tym ciemnym miejscu. Może się okazać, że w końcu pęknie i się z niego wyleje cały żal do świata. Bo wcale nie miał w dupie, tylko udawał... Albo miał, ale już zbyt wiele.

Pracowałam kiedyś w takim miejscu, gdzie wdupizm był naczelną filozofią życiową bardzo wielu moich kolegów i koleżanek (czy muszę dodawać, że przykład szedł z góry?). Było to źródło wielu moich frustracji, ponieważ ja piewcą wdupizmu nie jestem i, jak już wspomniałam, z ogromnym wysiłkiem, bardzo rzadko udaje mi się wdupizm wprowadzić w życie. Ktoś powie: głupia ty! Przecież to praca-marzenie, nic nie musieć robić, fantastycznie! Ale kto doświadczył zastoju, dupogodzin i wszechogarniającego zniechęcenia, bo jednak chodzi do pracy, by COŚ robić, a nie czekać na gong wzywający do ucieczki z zakładu - ten wie, o czym mówię. Nie oszukujmy się. Możemy marzyć o nic-nie-robieniu, gdy jesteśmy zawaleni robotą i gonią nas terminy. Ale gdy naprawdę przychodzi nam nic nie robić, jest to na dłuższą metę frustrujące. (U mnie ta meta jest już po max dwóch dniach, ale pewnie jestem dziwna).

Gdy masz sporo problemów, przyda się spora... filozofia / fot. Paper MagazineGdy masz sporo problemów, przyda się spora... filozofia / fot. Paper Magazine Gdy masz sporo problemów, przyda się spora... filozofia / fot. Paper Magazine Gdy masz sporo problemów, przyda się spora... filozofia / fot. Paper Magazine

Wdupizm ów miał także tę odsłonę mroczną i stawiającą pod znakiem zapytania ogólny sens wykonywania pracy w nacechowanym wdupizmem zespole. Gdy nie ma motywacji, gdy wszyscy wkoło leją na to, czy coś się uda, czy nie - bo przecież nie płacą nam za jakiś konkretny wynik, tylko za robienie dzień po dniu - to po prostu się człowiekowi nie chce. Brak motywacji i idący za nim brak satysfakcji przekłada się na ogólne samopoczucie. No i jeszcze te spojrzenia, gdy nieśmiało proponujesz, by zaplanować coś na przyszłość, by mieć plan. Pogięło? Przecież nie wiadomo, czy za kwartał nie będzie akurat jakiejś bieżącej roboty, nie możemy planować czegoś ekstra, bo nam się potem wdupizmu nie uda praktykować, głupia ty.

Poprosiłam o wypowiedź na temat wdupizmu moich przyjaciół (których z tego miejsca serdecznie pozdrawiam, bo NIGDY nie mają w dupie moich próśb o przykłady z życia) i... okazuje się, że każdy zna kogoś, kto jest guru tej filozofii. Najgorsi wśród nich są ci, co się z tym wcale nie kryją:

Bardziej niż mienie w dupie wkurza mnie to, że mający w dupie, często ze swojego punktu siedzenia widzą, że to inni mają w dupie. I jeszcze pozwalają sobie na sporo hipokryzji w "poufnych zwierzeniach".

Słabe (z punktu widzenia otoczenia) jest opakowywanie własnego wdupizmu w papierek: to ktoś ma w dupie, dlatego stoimy w miejscu. Wspaniałe (z punktu widzenia filozofa), bo dzięki temu ma czyściutkie ręce, nikt oficjalnie przyczepić się nie może.

Najbardziej mnie wkurza, kiedy ktoś, ignorując drobne rzeczy dziś, za kilka miesięcy zrzuca ci na głowę spory problem. To nie zawsze jest szef, czasem koledzy w pracy, którzy stosują zamierzoną obstrukcję. Np. czasem nie możesz czegoś zrobić, bo czekasz na szefa, ale innym razem możesz to coś zrobić, ale z premedytacją czekasz na szefa (tzw. dupokryjka).

O ile jednak nieprzejmowanie się w pracy i pracą może być nawet modne i hipsterskie, świadczyć o postawie antykorpo czy supereko, to pielęgnowanie wdupizmu w relacjach pozazawodowych już niekoniecznie. Może nas skutecznie pozbawić znajomych (o których potem, oczywiście, można powiedzieć lekko - co to za znajomość była, skoro się tak skończyła? Mam to w dupie!). Jest bowiem cienka granica między brakiem uwagi, chęci czy możliwości (które można usprawiedliwić i wybaczyć, bo - wiadomo - życie), a mniej czy bardziej ostentacyjnym wdupizmem. Ten ostatni można poznać po postawie agresywnej, która pojawia się w chwilach konfrontacji.

Wdupizm w relacjach z ludźmi może być jednak także bardzo wskazany. Historia zna przypadki osób, które biorą wszystko przesadnie do siebie, smucą się pierdołami, zadręczają nieistotnymi sprawami. Subtelne i czułe porady: kochana, miej to w dupie! - są wówczas jak najbardziej na miejscu. Ale że znów powtórzę jak mantrę - nie każdy potrafi zmiąć problem w kulkę i umieścić w anusie.

Jak wszystko, to wszystkoJak wszystko, to wszystko Jak wszystko, to wszystko Jak wszystko, to wszystko

Jak wspomniałam - zazdroszczę tym, co sobie z wdupizmem (w rozsądnych granicach) dobrze radzą . Bo wdupizm ma także lżejsze i pożądane oblicze. Są sprawy, które trzeba mieć gdzieś, inaczej się człowiek zadręczy. Wiem coś o tym, bo jestem mistrzynią przejmowania się rzeczami, które nie powinny nawet przez ułamek minuty zaprzątać mojej głowy. Jeśli nastrój gorszy, aura nie sprzyja (witaj miesiącu listopadzie!), sporo się dzieje, w tym niestety większość nagle, już i niekoniecznie fajnie - to robię się podatna na przejmowanie się wszystkim. Dziwią się potem najbliżsi - bo jak to, przecież to tydzień temu była o czymś mowa, wszyscy zapomnieli, a ja wciąż się przejmuję i zapędzam w gonitwy myśli. Taka konstrukcja psychiczna, niestety. Czasami więc, w ramach ćwiczeń, powtarzam sobie przy co mniej istotnych w skali kosmosu sprawach: mam to w dupie. Jak z wierszykami na pamięć: po stu powtórzeniach wbija się w głowę. Bo, że zacytuję mego przyjaciela:

w życiu potrzebna jest mieszanka wdupizmu na zawołanie i przejęcia z wyłącznikiem.

Niestety (czy stety?) mam wrażenie, że dziś taka filozofia jest nie tyle akceptowana, co nawet pożądana. Po co komu - czy to w pracy, w domu czy w innej relacji - zestresowana osoba, co się nadmiernie przejmuje? Co nie potrafi odpuścić, co się martwi...

Jak sądzicie - może powinnam mieć w dupie to, że nie umiem mieć w dupie?

Więcej o: