Jedną z rzeczy, których nie lubię, jest bezczynność. Nie chodzi mi o produktywną nudę, błądzenie po labiryntach wyobraźni, niespieszne poszukiwania bezużytecznej wiedzy w oceanie nic nie znaczących tekstów, nie mam też na myśli siedzenia i czekania na konkretne, zaplanowane wydarzenie. Chodzi raczej o wyniszczającą, pozbawiającą nadziei bezczynność, niemoc, taką mentalną studnię, w której powolutku człowiek się pogrąża odkrywając kolejne dna. Póki co wszystko wskazuje na to, że upadek w tę studnię mi nie grozi.
Moje życie przypomina barokową walkę z próżnią. Horror vacui pcha mnie w objęcia nieustannego działania. Więc właśnie wróciłam z weekendowej delegacji. Przygotowałam sobie, jak zwykle, plan maksimum, i - jak zwykle - pewne rzeczy się nie udały. Zwyczajnie, po ludzku zaspałam. Ot - błąd w oprogramowaniu. Nie o tym to jednak opowieść. Po dniu pełnym spotkań w mniejszym, lub większym gronie łapaliśmy właśnie oddech przed wejściem do pewnej niedziałającej już od jakiegoś czasu fabryki. Ciemno, zimno, pięknie. Industrialne otoczenie znacząco poprawia mi humor. Zdecydowanie wstydzę się swojej myśli sprzed godziny - kuszącej, nie powiem, wreszcie była już 22:00 i już trzymałam w ręku książkę, czułam zapach świeżo krochmalonej hotelowej pościeli - po co miałabym się gdzieś ruszać? Okazało się, że nie tylko mnie dopadła taka wizja leżenia i przesiąkania zapachem krochmalu i hotelowych kosmetyków o nucie "orzeźwiającego cytrusa" .
Staliśmy we troje. Kolega organizator wysypał się z marzeń o jakiejś niegroźnej posadzie, coś w typie stróża, kolega "wszystkoik" - animator kultury i artysta, też gdzieś od tego poleżenia i niewychodzenia gładko przeszedł do pracy niezobowiązującej, w przysłowiowych widełkach godzinowych typu 9-17. Ja rzuciłam o swojej pracy marzeń: pilnowaniu sal wystawowych w powiatowym muzeum archeologicznym w Łowiczu. No dobrze, ostatnio moim drugim marzeniem zawodowym jest praca dyżurnego stacji w warszawskim metrze. Nikt z nas nie myśli już nawet o tym, że odpoczniemy na emeryturze. Odpoczniemy po śmierci. Najważniejsze zaś byśmy nie umarli przed zgonem. Co to znaczy? No wiecie - stagnacja i niemoc, upijanie się wysokoprocentowym brakiem perspektyw zmiany na lepsze, nieznośny ból tego i owego, wieczna chorość, wieczna słabość, niekończący się bezdech w płucach, bezdech w mózgu. Samotność... Jedyne spotkania towarzyskie to te na cmentarzu. Zapomnienie, ostracyzm. Cholera, nie! Nie, nie, nie! W związku z tym swój życiowy kalendarz mam zapełniony wszelkimi planami aż do 2117 roku (11 grudnia: przejście planety Wenus na tle Słońca, nie będzie widoczne z Polski, trzeba więc będzie się ruszyć gdzie indziej).
Od lat słyszę, że to niezdrowe i że kiedyś się wykończę. Zapewne jeśli już dziś zacznę się oszczędzać, żyć będę wiecznie, a emerytury i tak nie dożyję, bo mi nie przysługuje. Tak czy inaczej, czasem miło jest usłyszeć, że to dobrze, że nie planuję zgnuśnieć, zapaść w katatoniczny sen jak Philae na ciemnej stronie asteroidy, tylko wręcz przeciwnie - działać, działać, działać. I zostawiać sobie taki mały luk awaryjny, bo jak wiadomo - jeśli coś zaplanujesz od A do Z, zawsze ktoś ci dopisze Ź i cały misterny plan pójdzie się jebać. Więc fajnie, że ktoś przyklasnął. Miło, że był to profesor doktor habilitowany i zrobił to pośrednio, ale za to publicznie, bo na łamach "Polityki". I nie mi, mnie, niżej podpisanej, nie z imienia i nazwiska, bo to byłoby głupie i dziwne, przecież nie znamy się wcale, tylko powiedział to Martynie Bundzie niejako przyklaskując moim zamiarom.
Powiedział, że nie można zakładać, że odpoczniemy sobie na emeryturze, że będziemy tam leżeć i pachnieć, bo od leżenia są odleżyny (to taka metafora w tym wypadku, jasne?).
Profesor przypomniał, że bezczynność też może męczyć, nawet bardziej niż działanie, że wizja "przestanę pracować, to sobie odpocznę " jest okrutnie złudna. Choćby dlatego, że z czasem może okazać się iż męczy nas wstawanie z łóżka, by cokolwiek zrobić z nowym dniem. O tym też wspominał Severski, kiedy rozmawiałam z nim o oficerach w stanie spoczynku, czyli o tym, że jak ktoś całe życie był w działaniu, męczył się, ale i realizował, to emerycka bezczynność i ta wytęskniona proza życia może go zabić psychicznie. Nie będę zaś odkrywcza jeśli powiem, że jak ktoś podupada na zdrowiu psychicznym to i problemy ze zdrowiem fizycznym czują się zaproszone na imprezę. Przychodzą i pustoszą organizm. Tak rusza lawina.
Norylsk - najbardziej depresyjne i emeryckie miasto świata. rys. Pia`s Collages
Do tego profesor dokłada jeszcze jeden element układanki - i to mnie zaciekawiło. Otóż mamy skłonność do otaczania się przyjaciółmi w swoim wieku. My, ludzie. Takie czasy. Zadajemy się z tymi, z którymi czujemy najsilniejszą więź, a tak się składa, że jak nam tutaj świat przyspiesza, mody się zmieniają, to łatwiej się porozumieć z tymi, którzy mieli podobną bazę. Pokolenie Czterech Pancernych niespecjalnie chce się kolegować z Pokoleniem Pikaczu, jeśli wiecie co mam na myśli. Efekt? Za 80 lat z Pokolenia Pikaczu zostaną pojedyncze jednostki i będą SAMOTNE, forever alone. I będą słuchać tej samej płyty Macintosh Plus .
Hej, ale spokojnie, nigdy nie jest za późno, żeby się ogarnąć. Innymi słowy, niech wiek nie będzie tanią wymówką .
Co jest jednak najgorsze? To, że wszelkie zmiany sposobu życia u ludzi starszych postrzegane są jako objaw wariactwa. Z jednej więc strony boimy się zgnuśnienia, spychamy na margines zgnuśniałych, zmęczonych życiem i pogrążających się w chorobliwej, bolesnej samotności emerytów, z drugiej nie ma w nas - społeczeństwie - akceptacji dla pewnych odchyleń od tej normy. Trudno jest się zestarzeć społecznie. Trudno to zrobić z godnością (także z godnością w cierpieniu), jeszcze trudniej jest zestarzeć się po swojemu. Dlatego kibicuję każdemu, kto po skończeniu życia zawodowego i przejściu na emeryturę ma jeszcze choćby odrobinę chęci do życia. Profesor Łukaszewski (lat 73, warto to wiedzieć) pisze wprost: "Nie można w sposób udany (podkreślam: udany!) kształtować swojej starości, nie łamiąc wielu stereotypów! ". Nie chcę nikogo zaganiać do roboty na stare lata, bo przecież nie o to chodzi, po prostu warto już teraz, mając na karku lat 30, 40 (albo mniej lub nieco więcej) zacząć myśleć o emeryturze nie jako o powolnym samoczynnym sturliwaniu się do grobu (nie zapominając o pit stopach na szklankę wody!), a o pewnym etapie życia, który też trzeba sobie jakoś zapełnić czymś, co da nam minimum satysfakcji. I oswoić z tą myślą innych.