Grażyna Plebanek: Mężczyźni są jak patelnia pokryta teflonem

O różnicach między kobietami a mężczyznami, Polakami a nie-Polakami, o literaturze kobiecej i erotycznej, o urwanym guziku i tyglu kulturowym, jakim jest Bruksela, rozmawiam z Grażyną Plebanek, polską pisarką mieszkającą od 10 lat w Belgii, autorką m.in. "Nielegalnych związków", "Dziewczyn z Portofino" czy wydanej kilka miesięcy temu "Bokserki".

"Kobieca literatura" - czy to nie uwłaczająca szufladka?

- Niestety trochę tak. W języku angielskim mamy taki termin "chick-lit", czyli literatura dla lasek, mocno określona, harlequinowata. To jest moim zdaniem uczciwsze określenie, bo wchodzą w to książki, które nie pozostawiają złudzeń - nie mają ambicji literackich, ale są to często wciągające opowieści. Ja nie umiem nawet tego terminu "literatura kobieca" stosować, choćbym chciała, a przyznam - nie chcę. Z jednej strony jest Katarzyna Grochola, z drugiej Inga Iwasiów, ale jest i na przykład Katarzyna Bonda. Wszystkie jesteśmy kobietami, piszemy o kobietach. Rozumiem, że literatura kobieca powinna mieć jakiś wątek miłosny. Ale przecież literatura pisana przez mężczyzn też ją ma! Ten termin jest niejasny, taki poklepujący po ramieniu.

Dla mnie właśnie umniejszający...

- Gdy wydałam "Dziewczyny z Portofino", miałam zorganizowaną promocję. Po raz pierwszy zaczęłam być zapraszana do telewizji, na wywiady. W telewizji śniadaniowej siedziałam na kanapie z drugą autorką, która pisała mocno sprofilowane, takie "typowe" powieści dla kobiet. Dziennikarka spytała, czy piszemy dla kobiet. I ja z automatu odpowiedziałam: nie. Chodziło mi o to, że nie tylko dla kobiet. A ta druga pani odpowiedziała: tak.

Pewnie sprzedała więcej książek po tym wywiadzie. Bo było jasne, do kogo są kierowane.

- Pewnie tak (śmiech).

Grażyna PlebanekGrażyna Plebanek fot. Ingrid Otto Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto)

Pamiętam, jak zetknęłam się pierwszy raz z twoją książką - "Pudełko ze szpilkami" - która wygrała w konkursie jednego z wydawnictw na "dziennik polskiej Bridget Jones". Przyznam, że zniechęcił mnie napis na okładce: "polska Bridget Jones", choć to, co zrobiła (i na tym zarobiła) Helen Fielding, to wielka sztuka i pewnie wiele pisarek marzy o takim sukcesie. Myślałam, że u ciebie też jest o tym: jestem kobietką, szukam księcia. A twoje książki są przecież zupełnie o czymś innym!

- To jest taki mechanizm rynkowy. Cały czas używa się tej kobiecości, by coś sprzedać. Dodatkowo - ciekawe jest to, że po publikacji sześciu książek, w tym esejów literackich - idzie za mną łatka, że piszę literaturę erotyczną. A przecież tylko jedna moja książka porusza mocno temat seksu! Teraz mam marketingowe dyskusje, że nie należy sprzedawać erotyką kolejnych książek.

Gdyby na okładce było: tylko dla dorosłych i wielkie "+18", pewnie by się lepiej sprzedawało...

- Możliwe. Tu, w Brukseli, mamy taką grupę dziewczyn - artystek z różnych dziedzin: jedna jest fotografką, inna piosenkarką, kolejna malarką. Trzymamy się razem jako artystki tworzące w Brukseli - bo to miasto nas inspiruje. Chciałyśmy sobie stworzyć nazwę dla tej grupy, by łatwiej nam było funkcjonować. Kontaktujemy się na Facebooku, mamy w tytule naszej tajnej grupy "Girls", co na początku było dla jaj, ale teraz się zastanawiamy, czy nie wykorzystać tego "girls" w ramach żartobliwej konotacji. Ale niektóre mówią, że nie. Nie chcą się wikłać w te konotacje, podpierać się kobiecością. Ja uważam, że jest w tym coś fajnego i chwytliwego.

Może to też jest typowo dziewczęce, typowe dla "girls", że nie możecie się dogadać? Faceci by się pewnie dogadali od razu?

- Możliwe...

W "Bokserce" pojawia się takie zdanie: "Mężczyźni widzą dwuwymiarowo, kobiety widzą w 3D". Znów mamy to rozróżnienie na męskie i kobiece. Nie da się ukryć, że kobiety są niezłe w niuansach, doszukiwaniu się drugiego dna. Co jest nie tak z facetami?

- Mamy dziś do czynienia z osłabieniem pozycji mężczyzny. Dziś mężczyzna wchodzi w związek z założenia partnerski. I później, gdy na przykład rodzi się dziecko, kobieta zachowuje swoją mocną pozycję - matki. Bo facet to się przecież na dzieciach nie zna, wciąż mamy do czynienia z takim przekonaniem. Pozycja kobiety w rodzinie się wzmacnia, a mężczyzny - słabnie. Zostaje pozbawiony swojej siły, męskiego poweru.

Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal)Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal) Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal) Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal)

Traci pozycję, którą miał kilka dekad temu. Wówczas nie było wątpliwości, że to on rządził.

- Mam wrażenie, że on teraz nie ma co zaproponować. Zarabiamy często tyle samo, oboje mamy swoje zainteresowania. W tej sferze zresztą, moim zdaniem, kobiety są dużo ciekawsze - mają o wiele szersze zainteresowania. Przynajmniej te kobiety, które ja spotykam (śmiech). Nie twierdzę, że mężczyźni nie mają pasji czy hobby, ale ci w związkach jakoś mniej je kultywują. Ich pozycja jest dziś biedna. Trzeba o tym dyskutować i, moim zdaniem, oddać im trochę pola, żeby się mogli pokazać czy wykazać. Być w związku sobą, oddychać w nim, a nie się czaić. Dzięki temu będą w ogóle chcieli w nim być.

Ale nie mogą przecież decydować za nas!

- Zgadzam się, że feminizm musi pewne rzeczy wywalczyć, zwłaszcza w prawie. Kobiety muszą mieć władzę nad własnym ciałem, możliwość decydowania o sobie. Ale moim zdaniem dominująca pozycja kobiety w związku nie jest dobra. Zamordyzm męski też nie wchodzi w grę, potrzebna jest równowaga. Zresztą dziś kobiety często w ogóle nie wchodzą w sformalizowane związki! To widać ciekawie w Brukseli. Krzyżują się ze sobą bardzo różne kody kulturowe, nie ma jednego wzorca. W Polsce kiedyś był model, by na studiach czy tuż po para brała ślub. Skoro chodzili ze sobą na studiach, to po nich trzeba było wyprowadzić się z domu, oczywiście po ślubie. Dziś ludzie są ze sobą wiele lat, nie odczuwając konieczności zobowiązania. Nie ma społecznego czy wewnętrznego przymusu, by sformalizować związek.

To wbrew pozorom bywa słabe. Mamy do czynienia z monogamią seryjną - ludzie są ze sobą, póki jest fajnie. A po dwóch-trzech latach, gdy słabną emocje - zmieniają partnera, by znów były motyle i fajerwerki. Lepiej się wycofać, póki nie ma dzieci, póki można to zrobić szybko i pozornie bezboleśnie.

- Tak. I właśnie na tym tracą kobiety! Czytałam ostatnio książkę izraelskiej profesorki socjologii Evy Illouz "La souffrance amoureuse a des causes sociales", która napisała bardzo błyskotliwą analizę współczesności. Związki traktujemy dziś tak jak ubrania czy buty. Nie naprawiamy ich. Przecież dziś już niemal nie ma instytucji szewca! Jak coś się popsuje czy zużyje, bierzemy nowe. Jest w tym sporo prawdy. Nie jesteśmy uczeni, by naprawiać, by się poświęcać. Wszystko jest fajne, miłe, hedonistyczne. Nie może boleć. Na ból mamy przecież pigułki. Te związki, które ja teraz obserwuję, często działają na zasadzie: coś zabolało? To lepiej z tego szybko wyjść. Kobiety tracą, bo uwolnienie mężczyzn od zobowiązań sprawia, że kiedy my chcemy mieć dzieci - zegar biologiczny nas jednak ogranicza, nie oszukujmy się! - a mężczyzna nie czuje się zobowiązany, to on się będzie bujał, a my, kobiety, będziemy same musiały sobie poradzić z dzieckiem.

Bohater "Bokserki" - Bart - niby jest taki decyzyjny, to on narzuca swojej kochance, że wyjeżdżają z kraju, ale tak naprawdę jego życie układa żona. On udaje, że to wszystko jego koncepcja. Niby taki silny facet, a z drugiej strony sterowany przez kobietę, do czego się oczywiście nie przyzna. Kobiety są emocjonalne, rozedrgane, ale postępują w zgodzie ze swoimi emocjami. Faceci emocje tłumią. Da się ich odblokować?

- Jest taka ciekawa książka o syndromie fajnego faceta - "No More Mister Nice Guy", autorem jest Robert A. Glover. Współcześni mężczyźni są jak patelnia pokryta teflonem. Nawet jak próbujemy się z nimi skomunikować, dowiedzieć się, co czują, oni mają na to gotową odpowiedź: wszystko jest dobrze, wszystko mam pod kontrolą. I są przy okazji strasznie mili. Ten psycholog proponuje terapię, by przestać być takim miłym, przestać tym swoim kobietom w tych partnerskich związkach służyć! Umówmy się - nie może być dla mężczyzny jedyną nagrodą, że kobieta go zaakceptuje! On musi mieć swoją osobność. W "Bokserce" jest dwóch zupełnie różnych bohaterów: Bart jest manipulantem, który szuka sobie małych szczęść, nie zwracając uwagi na to, że rani. Ale jest też Cheick, który jest typowym, mocnym facetem. I bohaterkę urzeka to, że choć może nie pasują do siebie, ma on w sobie taką atawistyczną męskość. To powoduje, że ona wie, kim on jest.

Grażyna Plebanek (fot. Stephan Vanfleteren)Grażyna Plebanek (fot. Stephan Vanfleteren) Grażyna Plebanek (fot. Stephan Vanfleteren) Grażyna Plebanek (fot. Stephan Vanfleteren)

A paradoksalnie długo nie ma pojęcia, czym on się zajmuje - nie wie o nim wielu takich podstawowych, społecznych rzeczy.

- Tak, ale wie, jakie on ma pragnienia. Brakuje nam chyba w tych miłych facetach, z którymi mamy związki na co dzień, by oni mówili o swoich pragnieniach, decydowali, by mieli prowadzenie, chociaż czasami. Przy czym pamiętajmy, że mówimy o małym wycinku naszego europejskiego świata, to specyficzny system układów. Bo przecież poza tym mamy też okropny "maczyzm", który i w Polsce kwitnie. Ale w Europie Zachodniej, też w Polsce, ten Miły Facet powinien się przekształcić w mocnego i prowadzącego faceta.

To wtedy się dowie, że nie jest partnerski! Przecież nie może jego być na wierzchu!

- To właśnie trzeba przepracować. Odpowiedzieć sobie na pytanie, co powinno być na wierzchu. Bo chyba chcemy, by zostało i damskie, i męskie? Weźmy na przykład takie gubienie różnic - jak to się często dzieje w przypadku pary, która wszystko robi razem. Jestem pewna, że po trzech latach nie będzie między nimi pociągu seksualnego. W związku konieczne jest spełnienie przede wszystkim dwóch potrzeb: intymności i obcości. Ten partner czy partnerka to nie może być osoba, którą ciągle widzimy tylko w kapciach. Musi mieć określoną osobowość, by wciąż nas pociągać.

Ale przecież dostajemy taki przekaz z czasopism kobiecych - by być dla siebie, by nie mieć tajemnic. Związek partnerki musi być równoważny. Nie możemy kontrolować, a z drugiej strony musimy być czujni, by nie przegapić niepokojących symptomów. Jak sobie radzić z tak różnymi komunikatami?

- Bardzo trudne są te lata dla związków, bo my teraz pracujemy na żywym organizmie. Reguły się zmieniają co chwila, nawet nie co pokolenie, a co pokolenie socjologiczne, czyli co 6 lat. Pokolenie obecnych 50-latków niewiele mi może powiedzieć o dzisiejszych związkach 30-latków, bo to są z reguły ludzie, którzy są ze sobą od studiów, nawet jeśli między nimi wygasło pożądanie, nie jest to dla nich symptom, który każe im się rozwodzić. Przyspieszenie życia młodszych pokoleń powoduje, że tyle się dzieje, jest tyle możliwości i tyle słyszymy o tym, że to przede wszystkim my mamy być zadowoleni, nie stać nas na poświęcenia - że ich związki zaczynają się chwiać. Trudno jest wymyślić jakąś regułę - nie tylko pokoleniową. Każdy związek powinien mieć tak naprawdę swoją.

Mamy też model związku, który nas w naszym kręgu kulturowym dzisiaj przeraża: ludzie się poznają w dniu ślubu, nic o sobie nie wiedzą. Mają do wyboru - albo się załamać, albo się pokochać, a przynajmniej polubić i szanować. To są ponoć często bardzo trwałe związki, oparte na głębokim uczuciu. Nie mają wyjścia - jak się nie polubią, nie pokochają, będą mieć smutne życie.

- Pytanie, co jest szczęściem dla kogo. Jeśli ktoś ceni sobie trwałość, poczucie bezpieczeństwa - to to jest dobra opcja. Może nie dogadują się na co dzień, nie dogadują się w łóżku, ale wiedzą, że mogą na sobie polegać. Kobieta czuje się zabezpieczona finansowo, mężczyzna wie, że zawsze będzie miał wyprane i wyprasowane. To są związki ekonomiczne, znane u nas w pierwszej połowie XX w. i wcześniej. Dziś mamy możliwości wyboru, bo każdy z nas może funkcjonować niezależnie finansowo. Kolega mi powiedział ostatnio w dyskusji, że seks można znaleźć wszędzie, tylko nie w małżeństwie - co oznacza, że motywacja także i w tym aspekcie może się chwiać.

Dzieci są spoiwem.

- Tak, to jest wiążące. To lepik dość zwierzęcy - ludzie w większości przypadków chcą przy swoich dzieciach być, więc są ze sobą i się wspierają. Ale ekonomiczna baza przestała istnieć. Została nam baza uczuciowa, a ona jest chwiejna. Jesteśmy skazani na własne poszukiwania i, bywa, skakanie na główkę.

W twoich powieściach często mamy perspektywę ludzi, którzy spełnienie erotyczne znajdują poza swoim stałym związkiem. Uczucia są bardzo mocno stymulowane sferą fizyczną. W "Nielegalnych związkach" mężczyzna otwiera się emocjonalnie - m.in. na swoją żonę, dzięki... kochance. Nie jest to może idealne rozwiązanie, choć to dobrze, że się otworzył.

- Związek poboczny, czyli romans, był katalizatorem jego otwarcia się. Jonathan przyjaźni się ze swoją żoną Megi, mają bardzo dobry kontakt, to ich trzyma razem. Nie wyobraża sobie za to życia z kochanką - Andreą, bo ona jest bardzo zajmująca, trudna. Ceni sobie swoje małżeńskie życie, udaną codzienność. To ona jest moim zdaniem tym spoiwem, którym kiedyś były finanse. Dziś mamy też model małżeństw otwartych. Ludzie żyją ze sobą, mają rodzinę, wyjeżdżają ze sobą na wakacje, wspierają się, ale kiedy siada pożądanie, realizują się na boku. Wciąż ze sobą będąc.

Grażyna Plebanek (fot. Nganji/www.nganji.be)Grażyna Plebanek (fot. Nganji/www.nganji.be) Grażyna Plebanek (fot. Nganji/www.nganji.be) Grażyna Plebanek (fot. Nganji/www.nganji.be)

Mnie się to nie mieści w głowie. Mój partner wraca do domu i mówi: czekaj, wezmę tylko prysznic, bo wracam od kochanki, gdyż moje pożądanie musiało znaleźć ujście. Ale może ciężko mi to zrozumieć, podobnie jak nie do końca rozumiem prawidła męskiej przyjaźni. A ty powiedziałaś w którymś z wywiadów, że w Brukseli obserwujesz inny rodzaj męskiej przyjaźni. Co to znaczy?

- Mówiłam o Belgach, bo się z kilkoma przyjaźnię. Oni feminizm przerobili wcześniej niż my. Ich matki były feministkami. Tu, w Brukseli, instytucja "housewives" była popularna jeszcze w pokoleniu rodziców moich rówieśników. W Polsce nie było o tym mowy! Moja mama pracowała, jej koleżanki też. Nie było się przeciwko czemu specjalnie buntować. Belgijskie matki nie pracowały, potrzebowały się wyzwolić. Moi belgijscy koledzy to obserwowali, to była ich codzienność, więc dziś mają duże zrozumienie dla kwestii kobiecych. Jednocześnie mają w sobie tę stronę kobiecą mocno uruchomioną - mają świadomość swoich emocji. Ta przyjaźń jest bardziej otwarta. Nie zapominajmy, że mówię o inteligentnych, wyedukowanych mężczyznach. Pewnie jest wiele modeli, męska przyjaźń to nie tylko chodzenie na piwo. Spotykają się ze sobą i mówią, co czują, jak się odnajdują w związku, co im przeszkadza - czyli robią to, co kojarzymy z kobiecą przyjaźnią.

Polscy mężczyźni tego nie potrafią. I na tym tracą. Bo jeśli nie potrafią mówić o emocjach, uczuciach, problemach - to odbija się na ich zdrowiu. Mężczyźni umierają wcześniej, na różne schorzenia wynikające ze stresu. Przez to zamknięcie.

- Bywa, że jest to kwestia osobowości, ale przede wszystkim jest to jednak kwestia wychowania. Wpojono im, że mówienie o uczuciach jest niemęskie. To jest do przerobienia, przepracowania. I ten proces powinien się zacząć od inteligentnych mężczyzn. Mam wrażenie, że w Polsce jest podział klasowy właśnie pod względem emocjonalnym. Są tacy mężczyźni, którzy przecinają pępowiny i uczestniczą w takich dyskusjach jak ta nasza. Są częścią tego wszystkiego i chcą się odblokować. Z drugiej strony mamy macho, okopanych na swoich pozycjach, które się nie zmieniają od stu lat. W Polsce brak porozumienia, mamy takie rozdzielenie: elitę emocjonalnie wykształconych facetów i tych niewyedukowanych emocjonalnie nosicieli dziedzictwa macho. Może gdyby bardziej bombardować tymi tematami - pewnie głównie przez telewizję, by trafić do szerokiego odbiorcy - toby się udało jakoś mężczyzn otworzyć na pewne tematy, uwrażliwić?

Powiedziałaś kiedyś, że podróże są dla ciebie sposobem, by dowiedzieć się sporo o sobie. Czy podróż w świat boksu miała służyć pogłębieniu wiedzy o - jakby nie było - męskim świecie? W czasie to się zbiega z momentem, gdy zaczęłaś pisać "Nielegalne związki" - jedyną twoją powieść pisaną z męskiej perspektywy.

- To mogła być pewna konsekwencja, bo ja rzeczywiście poruszyłam w sobie tę męską stronę właśnie przy okazji opisywania historii Jonathana, bohatera tej książki. Próbowałam wejść w świat romansów od męskiej strony. Spojrzeć na to wszystko oczami mężczyzny. Ale boks, tak naprawdę, jest moim powrotem do dziewczyńskości. Byłam dziewczyńską dziewczynką, która miała mnóstwo chłopięcych zainteresowań - jeździłam na nartach, żeglowałam. I ten boks to jest mój powrót do siebie z tamtych czasów. Fakt, że to bardzo męskie zajęcie. Teraz jestem w klubie, gdzie prawie nie ma innych kobiet. I bywa, że mam poczucie obcości, ale jestem zakumplowana z kolegami, więc nie ma to większego znaczenia. Dla mnie ważne jest poczucie wewnętrznego tryumfu, że ja umiem pewne rzeczy zrobić. I jestem w zgodzie ze swoim ciałem. Boks daje mi poczucie równowagi psychofizycznej.

Narty czy żeglarstwo sama lubię i nigdy nie myślałam, że to sporty tylko dla chłopców. Ale boks? Boks wydaje mi się taki brudny, ciężki. W "Bokserce" jest taki, dla mnie dość obrzydliwy, fragment, gdy bohaterka wkłada ręce w cudze rękawice, które są mokre od potu...

- To jest obrzydliwe, fakt. Ale znów dzielimy ten świat. Jako dziewczyna miałam marzenie, by trenować kick-boxing, on ma w sobie więcej gracji niż boks. Ja zawsze chciałam umieć się obronić. Kobieta jest słabsza fizycznie. Bo jest. Ale zawsze mnie to denerwowało. A są sposoby, by to zmienić. Nie mam poczucia, że boksując, wkraczam w męski świat. Raczej - wracam do źródeł, do momentu, gdy chciałam być równoprawnym członkiem społeczeństwa, a nie czułam się nim.

Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto)Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto) Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto) Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto)

W "Bokserce" jest takie zdanie, że kobiety budują swoją opowieść. Może ja dzielę świat na męski i damski, ale ty w książce też. Ten świat jest siłą rzeczy podzielony. Czy fakt, że kobieta pójdzie się poboksować, a mężczyzna popłakać koledze - rozwiąże wszystkie problemy?

- Trochę może tak. To też kwestia tego, jak się rozwiązuje swoje problemy. Dla mnie boks jest sposobem, by dojść do ładu ze sobą. Gdy ja, jako osoba świadoma swoich emocji, dojdę do takiego punktu, gdy moje emocje zaczynają się wyrywać, gdy wpadnę w taką spiralę emocjonalną, że wszystko wydaje się do bani - wówczas wyjściem z tej sytuacji jest dla mnie odcięcie się. Idę poboksować i wówczas ciało załatwia sprawę. Tak się oddala od emocji, że czuję, jak wszystko wraca na swoje miejsce. Poszłam, wylałam pot, a razem z nim łzy i frustracje. Może u mężczyzn jest to już "zrobione", bo oni są aktywniejsi fizycznie. Ale nie załatwiają sprawy emocji, którą my, kobiety, mamy przerobioną. Odpowiadając na twoje pytanie: może jednak trochę się da tym właśnie sposobem.

Powiedziałaś kiedyś, że lubisz i cenisz literaturę, która wzrusza. A twoje bohaterki są bardzo mocne. Może to się bierze stąd, że postacie są kształtowane szeroko, poza książką - znalazłam takie wypowiedzi na temat twego warsztatu pracy - więc może jest tak jak w życiu: nie dostajemy całokształtu, nie wiemy o kruchości. Bohaterka "Bokserki" jest twarda, bynajmniej nie krucha. I to jest, jak dla mnie, wartość.

- To ciekawe, jak różne są interpretacje. Bo gdzieś ktoś napisał, że ona jest słaba i daje się manipulować przez facetów! Może chodzi o to, że jej imię, zmienione przez trenera boksu, sprawia, że w oczach czytelników jest przez mężczyzn determinowana w swych działaniach. Z czym ja się zupełnie nie zgadzam, bo boks wychodzi z niej, nie odwrotnie. Nie zaprowadził jej na trening jej chłopak. To był jej pomysł, jej decyzja. Ja nie tworzę programowo bohaterek silnych. To nie jest literatura socrealistyczna. To wypływa ze mnie, z moich doświadczeń życiowych. Pochodzę z rodziny bardzo silnych kobiet. Bardzo uroczych i bardzo ciepłych, ale bardzo mocnych życiowo. Patrzyłam, jak moja mama sobie radziła w życiu, czy obserwowałam inne kobiety z mojego otoczenia, z których żadna nie była bluszczem - pewnie to przenika do mojego pisania.

Skoro mowa o rodzinie - gdy się prześledzi twoją biografię i przeczyta twoje książki - rodzi się nieuchronnie pytanie: ile jest w twoich powieściach ciebie?

- W postaci Lu to sobie tak trochę pokokietowałam, przyznaję. Mam świadomość, że kultura ma taką tendencję do voyeuryzmu. Wszyscy pisarze mają fanpage, Twittera, obnażają się. To odciąga ich od pracy. Ale - obnażamy się, by się sprzedać. By móc pisać dalej. Konstruując postać Lu, flirtowałam z tą potrzebą voyeuryzmu. Bo jest i ten boks, jestem też twarzą na plakacie w metrze, miałam i wciąż miewam epizody z zakresu modelingu - to są elementy z mojej biografii i z życia Lu. Miałam z tym literacką zabawę. Ale nie omawiam kwestii, czy miałam romanse, nie rozmawiam o prywatnych sprawach.

Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal)Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal) Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal) Grażyna Plebanek (fot. Marta Wojtal)

"Bokserka" zaczyna się od... guzika - podobno to był impuls do napisania książki. Naprawdę urwał ci się guzik w łazience na londyńskiej stacji i pomyślałaś - ciekawe, co taki guzik może usłyszeć?

- Jestem detalistką. Nauczyłam się na studiach, na zajęciach profesora Rocha Sulimy, że detal jest bardzo ważny. Bo największe nurty w sztuce na przykład wzięły się z detalu - na przykład z czyjegoś snu. To przywiązanie do detalu pomaga mi w konstruowaniu postaci - zwłaszcza takich, które mają skomplikowaną budowę. Łatwiej pisało mi się powieści o Polsce, o Polkach - jak "Pudełko ze szpilkami" czy "Dziewczyny z Portofino". Mogłam zawsze zamydlić oczy czytelnikowi uroczą, znaną mu scenografią i kolorytem, który rozpoznaje. A gdy piszę o postaci Belgijki czy Kongijki, nie mogę opisywać ich egzotyki. Muszę mieć bardzo konkretną, porządnie skonstruowaną postać. To wymaga innego warsztatu. To zrobił ostatnio Henning Mankell w książce "Wspomnienia brudnego anioła", jednej z lepszych książek, jakie ostatnio czytałam. Tam jest postać Szwedki, która zupełnie nie jest folklorystyczna. Jest to po prostu postać kobiety, nieubarwiana jakimiś lokalnymi drobiazgami. I ja do tego zmierzam w moim pisaniu. Rzucam się na głęboką wodę, moje postacie przestają być polskie, przez co nie mogę się podpierać ułatwieniami, narodowymi ozdóbkami.

Jesteś takim guzikiem, co słyszy różne historie? Ponoć zapisujesz całe notesy różnymi notatkami, dialogami, sytuacjami, które podsłuchałaś?

- Mam już teraz pewien filtr, dość ograniczam dopływ obserwacji, bobym zwariowała. Gdy pracuję już nad konkretnym pomysłem, filtruję to, co do mnie dociera, już tylko pod kątem tej książki. Ostatnio na przykład jeżdżę z policyjnym patrolem...

Jak się o tym dowiedziałam, ucieszyłam się, że może będzie to kryminał z mocną kobiecą bohaterką?

- Nie. Ja kryminały zostawiam moim koleżankom - jest Kasia Bonda, Magda Parys, Marta Mizuro - i świetnie je piszą. Mnie chodzi o pogłębioną psychologię postaci, która chce funkcjonować w męskim świecie i ponosi klęskę. Nie jest w stanie się zrealizować, ma pogubione wzorce kobiece. Myślę, że to będzie dobry portret współczesnej kobiety, która nie może się odnaleźć, bo role są zaburzone. Będzie tam tajemnica, która się nie wyjaśni. Bohaterka będzie miała swoją historię życiową, która doprowadziła ją do tego, co się stało. Mam tu też brukselski wątek, bo to miasto jest dla mnie, co często podkreślam, źródłem inspiracji. Trochę mnie to oddala od Polski, ale staram się też zawrzeć coś polskiego. Jej partner z patrolu (będzie to dwójka policjantów) będzie miał polskie korzenie. Wydaje mi się, że dużo ciekawiej się patrzy na jakiś naród z perspektywy innego.

Znalazłam taką twoją wypowiedź: Wyostrzenie zmysłów związanych z wyjazdem wydaje mi się pozorne - to sztuczka umysłu oswajającego nowe miejsce. Jesteś już długo poza Polską - wciąż się oswajasz?

- Jestem w Brukseli już prawie 10 lat. Ale nie jestem w codzienności tak, jak byłabym w Polsce. W Polsce moja codzienność była zupełnie oswojona. Włączałam radio, telewizor - wszystko było swojskie. Studiowałam literaturę polską. Perspektywa brukselska jest o tyle fajna, że odkrywam powiązania wielu kultur. Z tego wynika też moje spojrzenie na siebie jako Polkę czy na Polskę ogólnie, na jej historię. Która nie jest, jak się okazuje - najważniejsza w Europie, a z takim przekonaniem wyjechałam z Polski. Zaczynam widzieć różne nasze trupy w szafie. Jest to łatwiejsze, gdy mam tu, dajmy na to, perspektywę belgijsko-kongijską, historię kolonizacji. Polacy niby nikogo nie kolonizowali, ale jak się lepiej przyjrzeć, mamy swoje za uszami. Widzę ostrzej - nasze sprawy z Ukrainą, sprawę żydowską. W Belgii zaczyna się teraz dialog - dość nieśmiały - między Belgami a Kongijczykami. Na razie na płaszczyźnie sztuki. Fascynuje mnie to, że ta trauma - w tym wypadku narodowa - jest wciąż nieoswojona.

Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto)Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto) Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto) Grażyna Plebanek (fot. Ingrid Otto)

W Polsce wciąż jesteśmy zaskoczeni, gdy dowiadujemy się, że nasz sąsiad jest czarnoskórym Polakiem. W takim tyglu jak Bruksela nie ma chyba z tym problemu?

- Belgowie dużo wiedzą. Jeśli są rasistami, to z powodu wiedzy. Ich wiedza zakłada, że to oni kolonizowali, oni mieli wpajane, że mieszkańcy Afryki są niewolnikami. U nas bierze się to z niewiedzy. Mamy strzępki informacji o Afryce czy kolonializmie - z filmów, z jakiś szczątkowych informacji. Mówimy o Afryce jak o jednym kraju. To trochę tak, jakby ktoś mówił o sprawach polskich i rzucał: Bo wy tam, w tej Europie . W Polsce mamy rasizm ślepy.

Strasznie dużo rzeczy mamy do przepracowania. A już zwłaszcza mężczyźni...

- To prawda (śmiech). Ale warto nad tym wszystkim pracować!

***

Książki Grażyny Plebanek - w promocyjnej cenie - znajdziecie na Publio.pl

Grażyna Plebanek. Pisarka, autorka bestsellerowych powieści: "Nielegalne związki" "Dziewczyny z Portofino", a także "Pudełko ze szpilkami", "Przystupa" i "Córki Rozbójniczki". Najnowsza powieść "Bokserka" ukazała się w maju. Jej książki tłumaczone są na angielski i francuski. Pracowała jako dziennikarka dla Agencji Reutera i "Gazety Wyborczej", publikuje m.in. w "Polityce", "Wysokich Obcasach", "Wysokich Obcasach Extra", "Magazynie Literackim". Od 2005 roku mieszka w Brukseli.

Więcej o: