Ostatnio moje przygnębienie osiągnęło masę krytyczną: najpierw mąż stracił etat, przechodząc na mityczny freelance (którego to systemu pracy nigdy nie chciałam widzieć w progach swego domostwa), potem doświadczyliśmy nagłej śmierci w rodzinie, a do tego - mnóstwo pracy, całe tygodnie bez słońca, koniec półrocza i związane z nim dopłaty za tzw. media oraz, na dokładkę, kaszląca córka, niezbyt zdatna do upchnięcia w żłobku. Kiedy budzisz się rano oblana zimnym potem i marzysz, żeby właściwie już był wieczór po niezbyt bolesnym dniu, wiedz, że nie jest dobrze i że zaraz wylądujesz w nieprzytulnym budynku państwowej poradni psychiatrycznej. Dlatego teraz albo nigdy! Postanawiam rzucić ostatnie, wątłe siły na front pozytywnego myślenia, aby zatrzymać falę czarnych myśli, zalewających mój mózg (przeczytałam kiedyś, i brzmi to sensownie, że mózg nie odróżnia zmartwień prawdziwych od wyimaginowanych, dla każdych produkując po równo realne hormony stresu). Plan: przez tydzień zatrzymywać paniczne myśli w momencie ich pojawienia się, zamiast rozdmuchiwać je w cumulonimbusy paranoi. Szukać dobrych stron w kiepskich sytuacjach. Cel: nie znudzić się po pierwszej godzinie.
PONIEDZIAŁEK
W poniedziałek szczytem pozytywnego myślenia jest wstanie z łóżka i właśnie tak sobie to wydarzenie zaliczam. Wiem jednak, że wstałam o dobry kwadrans za późno, bo oczywiście lepiej leżeć i się bać, niż zapewnić sobie w miarę dobry start w tydzień, bez biegu do tramwaju, kupowania suchej buły na śniadanie w warzywniaku obok pracy i wpadania do biura, kiedy wszyscy skończyli już poranną kawę i są gotowi do korzystania z moich sekretarskich usług. W ramach pozytywnej odskoczni wspominam zakończony właśnie samodzielny, weekendowy rajd po Dolnym Śląsku, ze szczególnie miłym momentem, kiedy stałam na szczycie jednej z wież wrocławskiej katedry, a nad miastem świeciło słońce i wiał ogromny wiatr. Jeden z psychologów poradził mi kiedyś, żeby mieć w głowie taką swoistą skrytkę, do której automatycznie wycofujemy się, kiedy zaczynamy myśleć o sprawach budzących lęk. To może być wizja ukochanego miejsca z wakacji, domku na drzewie u babci w 1987, lub coś całkiem wymyślonego. Ważne, żeby stanowiło bezpieczne schronienie przed własnym głosem podsuwającym złe myśli. Na ten tydzień wybieram zwieńczenie katedry.
Morskie pejzaże działają kojąco (Fot. Wikipedia.org) Morskie pejzaże działają kojąco (Fot. Wikipedia.org)
Morskie pejzaże też działają kojąco (Fot. Wikipedia.org)
WTOREK
Napady czarnowidztwa układają się u mnie sinusoidalnie. Jeżeli wczoraj udało mi się wyprzeć fakt, że mąż nie pracuje już na etacie i przyjemne przelewy w ostatni piątek miesiąca należą do przeszłości, dziś ta myśl na pewno powróci, wzmocniona o komunikat "Ty tu sobie myślisz o katedrach, a są PROBLEMY do przemiędlenia w głowie!" . Dlatego teraz będę neutralizowała natręctwa związane z poczuciem, że powinnam nadzorować i kontrolować zawodowe losy człowieka, który wprawdzie jest moim mężem i jako takiemu należy mu się doza atencji, ale poza tym ma ponad 30 lat, własny rozum i dwie zdrowe ręce do roboty.
Myśl: On nie ma pracy! Nadal! Miesiąc od wypowiedzenia.
Odpowiedź: Ale ma zlecenia. Zlecenia też są pracą, a stała praca jest fikcją, gdyż jak widać, można po pięciu latach stracić ją z dnia na dzień. I powtarzamy jak mantrę: zlecenia to praca, stała praca to fikcja, ommm.
Myśl: No dobra, ale on nie ma pracy, a kryzys w każdej branży trwa i się nie kończy i będzie musiał zostać nocnym stróżem, o ile wcześniej załatwi sobie grupę inwalidzką.
Odpowiedź: Ale ja zarabiam tyle, że się utrzymamy. Na styk, owszem, ale jednak. Czy nie mówiłam zawsze, że nie miałabym problemu z układem "mąż w domu, ja w pracy"? Teraz jest szansa to sprawdzić. W dodatku mieszkanie jest w końcu posprzątane i Daniel umie już ugotować bez skuchy dwa rodzaje obiadu. A Greta może sobie kasłać, nie będzie już dylematu, kto bierze zwolnienie.
Myśl: Ale taka oszczędna egzystencja A gdzie wszelkie planowane luksusy, jazda konna, wakacje u wód i obiady na mieście?
Odpowiedź: Nigdzie. Albo w alternatywnej rzeczywisotści, w której nie masz nieuleczalnego pociągu do artystów. Poza tym luksus psuje charakter, konie są nieobliczalne, wody w Warszawie jest pod dostatkiem, a wiślane plaże przeżywają renesans. Co do jedzenia, to ze stresu schudłaś trzy kilo i to nie jest taki najgorszy widok.
Tak sobie wykładam w głowie, przywołując też Zygmunta Baumana, który kilka lat temu prorokował w jednym z wywiadów, że kryzys ekonomiczny skłoni spore grupy ludzi do innego sposobu spędzania czasu, mocniej opartego na więziach i wspólnocie. Coś w tym jest - odkąd nie możemy lekką ręką wydawać w kawiarniach dziecięcych kasy na ciastka orkiszowe i biosoczki, wymyślamy niezliczoną ilość zabaw w domu lub pielgrzymujemy do dzielnicowej biblioteki i poprawiamy statystyki użytkowników. Regularnie krążymy też po mieszkaniach znajomych wyposażonych w potomstwo, wzmacniając facebookowe kontakty.
Kończę dzień dość zadowolona, że żyję w starym, rodzinnym porządku aprobowanym przez Baumana. Myślę też, że kiedy mąż miał etat, nie miał czasu i byłam zła. Teraz jestem zła, bo ma czas, ale nie ma etatu. Nietrudno zauważyć, że jest w tym pewna pętla, odcinająca od stanu zadowolenia.
ŚRODA
Jadąc do biura i tradycyjnie obserwując z okien tramwaju rzekę (lubię myśleć, że w ten sposób nadążam za zmianami pór roku) zauważam, że w zakresie pozytywnego myślenia mogę postawić ogromny plus w rubryce "praca" - i to bez wysiłku. Moja praca biurowa jest łatwa, pozbawiona odpowiedzialności i jakiegokolwiek napięcia, odsetek głupich ludzi w niej - nie większy niż gdziekolwiek indziej, a przy tym spotykam wiele interesujących postaci, jak na przykład pan wchodzący do sekretariatu z okrzykiem: "Dzień dobry, czy chce pani dotknąć mojego meteorytu?!" . Wszelkie prace, które wykonuję na zlecenie - pisanie dla Focha i innych serwisów, warsztaty komiksowe, recenzowanie książek - to czysta przyjemność i radość pracoholika.
Po powrocie do domu moją oazę zadowolenia ogarnia pustynna burza - mąż może umie zrobić makaron z pomidorowym szpinakiem i fetą, ale jajko sadzone przerasta jego możliwości i dymi buńczucznie na patelni. Bardzo negatywne myślenie o mężu, jajku i braku godności własnej w obliczu głodu.
Pingwin na pewno nie myśli o przypalonym obiedzie (Fot. Wikipedia.org) Pingwin na pewno nie myśli o przypalonym obiedzie (Fot. Wikipedia.org)
Pingwin na pewno nie myśli o przypalonym obiedzie (Fot. Wikipedia.org)
CZWARTEK
Po dwóch tygodniach delikatnego kaszlu córka rzęzi jak konający na gruźlicę artysta w Zakopanem. Zostaje w domu. Znowu trzeba postać w przychodni, żeby sprawdzić oskrzela, nabyć syropy, pomartwić się kwestiami odporności. ALE tym razem to nie moja działka. Mąż jest w domu, nic nie tracimy (bo oczywiście zasiłek ZUS na chore dziecko nie równa się pełnej pensji), wręcz oszczędzamy na opłacie za żłobek, ha! Jadę do pracy, gapię się na rzekę. Kiedy wrócę po południu, bez większych wyrzutów sumienia obejrzę sobie z Gretą nieco kreskówek (starannie dobranych) - wiadomo, że to chore dzieci lubią najbardziej i po prostu trzeba im na to pozwolić, nie ma rady.
PIĄTEK
Wychodzę z pracy wcześniej (kocham moją kochaną pracę), bo muszę sobie pozałatwiać rozmaite sprawy na mieście. Docieram na Plac Zbawiciela i dalej moja trasa biegnie Mokotowską, Placem Trzech Krzyży, Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem (czyli najdroższymi i najbardziej szykownymi ulicami Warszawy). Po załatwieniu wszystkiego docieram do domu na Pradze Północ (czyli w dzielnicy najbiedniejszej) pełna ponurych myśli i zdecydowana pracować następnym razem dla redakcji, które mieszczą się w slumsach pod miastem. Ile i gdzie musiałabym zasuwać, żeby ubierać dwulatkę w butikowy, szary płaszczyk, z którego i tak za moment wyrośnie (ale wyglądałaby jak mała księżniczka brytyjska). Ile musiałabym zarabiać, żeby mieć tak dobrze ułożone włosy i potrząsać nimi nad kawą i tartą? Próbuję pozytywnego myślenia z serii: nie mam teraz kasy na fryzjera, więc może raz w życiu zdołam zapuścić włosy. Ale idzie mi to średnio, nie będę oszukiwać.
SOBOTA
Weekend. Długie godziny, które po tygodniu ciężkiej pracy należą tylko do mnie. I do mojego męża. I do córki. I do psa. I obiad sam się nie zrobi. I trzeba wreszcie posprzątać pudła z naszymi "gorszymi" książkami, które do tej pory przechowywaliśmy u teściowej (ale już nie możemy, bo sprzedała mieszkanie). Tutaj nie muszę nawet wyginać umysłu w stronę pozytywnego kreowania rzeczywistości - mój mąż jest mistrzem szklanki zawsze pełnej. Książki lądują na podłodze, córka zostaje spacyfikowana w domku z pudeł. Decydujemy, że wszystko idzie w świat - część na sprzedaż, część do biblioteki, część na barter z bliższymi i dalszymi znajomymi. Wspominam czasy, kiedy do książek byłam tak absurdalnie przywiązana, że na półce trzymałam poskładany worek, żeby w razie pożaru ratować ulubione tomy. Myślę pozytywnie, że jednak udaje mi się zmieniać różne rzeczy w mojej głowie, czasem nawet na plus.
NIEDZIELA
Słońca nie widziałam od tygodni (nie licząc tamtego przebłysku we Wrocławiu). Może to i lepiej. Ostatnio w jego promieniach dostrzegłam bowiem, dlaczego warto przynajmniej raz do roku umyć okna i raz na tydzień pozamiatać, szczególnie, jeżeli ma się psa, małe dziecko, męża plastyka produkującego kilogramy fusów z gumek do ścierania, a samemu lubi się jeść chipsy. O tym, co słońce wyczarowało na mojej twarzy, wolę szybko zapomnieć (od kiedy mam tę pionową zmarszczkę między brwiami?! Dlaczego nikt mi nie powiedział, że stały się one krzaczaste?). Hip hip hurra dla grudniowych mroków po raz pierwszy. I czymże byłaby bez nich Gwiazdka? Nie przypadkiem gromadzimy się przy jasno oświetlonych stołach tuż po zimowym przesileniu, kiedy mrok zostaje pokonany, a noc truchleje. Hip hip hurra dla ciemności, bez których nie byłoby pięknego światła świec i choinek.
Wieczorem zwalczam lekki atak hipochondrii (drętwienie ręki i szyi odczuwam jako pewną oznakę guza w węzłach chłonnych pachy), mówiąc sobie, że jeżeli zachoruję i umrę, to przynajmniej ominie mnie reszta życia, które może i bywa przyjemne, ale bez przesady z tą afirmacją.
Jestem niewzruszonym lodowcem na spokojnej tafli oceanu (Fot. Wikipedia.org) Jestem niewzruszonym lodowcem na spokojnej tafli oceanu (Fot. Wikipedia.org)
Jestem niewzruszonym lodowcem na spokojnej tafli oceanu (Fot. Wikipedia.org)
PONIEDZIAŁEK
W poniedziałek szczytem pozytywnego myślenia jest wstanie z łóżka i właśnie tak sobie to wydarzenie zaliczam
Eksperyment uważam za zamknięty. Czy można odwracać własne nawyki myślowe? Tak. Czy warto? Z pewnością. Ten tydzień był zdecydowanie ciekawym testem, oderwaniem się od utartych zwojów mózgowych, ale muszę uczciwie przyznać, że mierzyłam się w nim z problemami dobrze mi znanymi i przerabianymi wielokrotnie. Nie wydarzyło się nic nowego, czemu musiałabym stawić czoła uzbrojona w pogodne myśli zamiast podręcznej wanienki pełnej vanitas vanitatum. Dlatego najcięższe boje jeszcze nadal przede mną? Och, a co to za biel miga w skrzynce na listy, której adres zna tylko elektrownia i spółka gazownicza?