Bo z rodziną.
Kiedyś rodzina nie była dla mnie największą wartością. Jak każdy normalny młody człowiek nie przepadałam za swoją i wszystko mnie w niej wkurzało. A święta najbardziej, bo trzeba było: sprzątać wszystko na maksa, wyjmować z szaf, układać na nowo, myć te wszystkie okna, szafki, półki, podłogi, drzwi, bo jak to tak, bez tego mycia święta nieważne, pan bóg się normalnie nie narodzi. Ubierać sztuczną choinkę, tak zwanego "drapaka" brzydkimi bombkami, bo przecież ładnych nie było, więc nie ma się co dziwić. Cukierków też nie było, więc jak się kiedyś rodzicom coś tam udało gdzieś dostać, to wisiały kilka lat i nie można ich było zjeść. Wyobrażacie sobie, jaka to męka i trauma dla dzieci, nie móc zjeść cukierków, co wiszą na choince (poza tym i tak były niedobre, nie myślicie chyba, że nie spróbowałam)? A jeszcze trzepanie dywanów. Tak, to były właśnie TE czasy, najlepiej było jeszcze rozłożyć je na śnieżku, którego kiedyś było raczej pod dostatkiem, żeby dywaniki się "odświeżyły".
Kręcić mak ręczną maszynką trzy razy (i nie podjadać), własnoręcznie lepić pierogi (mama miała wysokie standardy, jeśli chodzi o pierogi, elegancka falbanka musiała być, bo jakże to tak). A mój brat nie musiał, bo chłopcy niby nie muszą umieć lepić pierogów (tak, właśnie stąd mój feminizm). Kręcić mięso na pasztety tą samą maszynką (boże, jak ja nie lubiłam tych pasztetów, chyba byłam jakaś nienormalna. Ach, nie, zapomniałam, że już w liceum postanowiłam zostać wegetarianką). Trzeba było też oczywiście strasznie się awanturować, bo wszyscy chodzili wkurzeni już na tydzień przed i nikt już normalnie się do siebie nie odzywał.
A potem trzeba było jeszcze udawać przy stole, że jest miła, świąteczna atmosfera, wszyscy się kochamy, a w telewizji wieczorem będzie jakiś fajny film (nie było, nie te czasy). A na koniec objechać wszystkie ciocio-babcie, których nikt nie widział przez ostatni rok i którym nie miało się nic do powiedzenia. Normalne, wkurzone spojrzenie nastolatka, któremu ktoś przez kilka dni nie pozwala się spotykać z fajnymi znajomymi, ale za to każe odnaleźć się między nieznajomymi ciotkami. Ach, i jeszcze do kościoła trzeba było iść, a nawet do spowiedzi, bo to katolicka rodzina była, gdzie się dwa razy do roku do spowiedzi chodzi (wiem, w NAPRAWDĘ katolickich rodzinach do spowiedzi chodzi się raz w roku, na Wielkanoc, bo reszta świąt nie jest tego warta).
A jak to wygląda dziś?
Rodzina jest największą wartością, bo jest moja.
Zarządzamy w niej po swojemu, więc jak się nam chce sprzątać, to sprzątamy, a jak nie, to nie. Ponieważ przez kilka ostatnich lat raczej nam się nie chciało, to nagle nam się zachciało i jest super tak wynosić workami te stosy niepotrzebnych rzeczy. Dywanów nie trzepiemy, bo ich nie mamy, podobnie jak firanek i zasłon, których nie trzeba w związku z tym prać. Liczba durnostojek, które należy odkurzyć - ograniczona do minimum. Marzę o tym, żeby zostać prawdziwą minimalistką i mieć, np. 43 rzeczy. Ale 43 to ja mam może flakony perfum. Albo błyszczyki do ust. Nie wspominając o majtkach i skarpetkach. Ale ja nie o tym. Tego, czego nam się nie chce sprzątać, posprząta Najlepsza Pani Lena, bo dlaczego nie dać komuś pracy, skoro samemu się nie chce, nie umie, nie lubi? Na Wigilię coś tam przygotowuję, ale nie wszystko i nie na raz, bo Wigilie organizujemy sobie w rodzinie składkowe. Tak, żeby nikt się specjalnie nie umęczył, bo po co? Męczy praca do ostatniego dnia i już wystarczy, reszta powinna być przyjemnością. Albo jak najbardziej przyjemnością. Mam elektrycznego robota, który kręci za mnie te wszystkie sojowo-cieciorkowo-soczewicowo-warzywne pasztety, a ja je tylko doprawiam i próbuję, i wrzucam do foremek, i piekę (jakoś tak się zrobiło, że z czasem cała rodzina, nawet nastoletni syn, rzucili mięso). Ze znajomymi spotykam się na wigiliach przed Wigilią albo po Wigilii, żeby się dobić resztkami. Rodziny mam kawał nowej (to ta od męża), a ponieważ strasznie ją lubię (w końcu nie znam jej tak dobrze i od podszewki jak swojej), to chętnie się z nimi spotykam, szkoda, że tylko kilka razy do roku (ale może dlatego jest tak przyjemnie?). Choinkę mam prawdziwą (co z tego, że się sypie, jak nie ma dywanów, w które wchodzą igiełki, to nie problem), bombki takie, jakie sama kupiłam, więc nawet jak brzydkie, to moje. Maku nie kręcę, bo ciast nie lubię, więc nie robię. Można? Można. Acha, do kościoła nie chodzę, bo mimo usilnych starań w boga nie wierzę, a skoro nie wierzę, to nie grzeszę. I nie narzekam.
Powoli zaczynam nawet lubić całe to świąteczne badziewko, te kolędy, Mikołaje, czerwone czapki na ekspedientkach, choineczki w witrynach sklepowych w listopadzie, wszystko. To wszystko przypomina mi, że już niedługo, już za momencik, będzie kilka nadprogramowych wolnych dni, z którymi zrobię co tylko zechcę. No i jeszcze prezenty. Mój mąż jest prezentowym mistrzem, a dzieci są mistrzami w dostawaniu. O rany, jak dobrze, że nie jestem już cierpiącą nastolatką i nie muszę się obrażać na święta!
gazeta.pl gazeta.pl
gazeta.pl