Ucieczka od cywilizacji? To takie niewygodne...

Jesteśmy przyzwyczajeni do luksusów, z których istnienia sobie nie zdajemy sprawy, dopóki ktoś ich nam nie odbierze. Przy czym ta utrata nawet na moment zdaje się nam nieraz końcem świata.

Myśl ta zakiełkowała we mnie, gdy złorzecząc na czym świat stoi czekałam, aż zagotuje się woda w czajniku, by następnie w misce wymieszać ją z lodowatą wodą lecącą z kranu i w tejże miksturze umyć głowę. Nie wyjdę wszak rano z domu bez czystych włosów, a nie zwariowałam, by w obliczu zimy, złych minusowych temperatur i złowrogo kiełkującego kataru myć łeb w lodowatej wodzie. Lodowatej, bo ciepła została wyłączona, do odwołania, w całym bloku. Dodajmy - w bloku, w którym jest cudowna winda, która tylko raz zepsuła się akurat wtedy, gdy tachałam wielkie zakupy i musiałam je wnieść na szóste piętro (wiem, wiem - to nie tak źle, niektórzy mieszkają na piętnastym...). No i jeszcze cudnie, że choć wody nie było, był prąd i czajnik elektryczny szybko zadzwonił, że już wrząteczek gotowy.

Piję codziennie rano kawę z ekspresu i już nie pamiętam, że jeszcze trzy lata temu twierdziłam, że to niepotrzebny snobizm, bo przecież rozpuszczalna z dolanym mlekiem jest pyszna i nie ma co się porywać na jakieś ekstrawagancje. Dziś jest wręcz odwrotnie. Przypominam sobie, jak paskudna jest dla mego wysublimowanego, jak się okazuje, podniebienia ta cała "rozpuszczalka", gdy ekspres nagle zastrajkuje. Wtedy jest dramat, ocierający się o silne przeświadczenie, że ten dzień będzie stracony, bo bez porannego rytuału kawowego przecież nie nabiorę właściwego rozpędu.

Nie będę już się rozwodzić nad ciepłymi uczuciami, którymi darzę suszarkę, dzięki której moje włosy mają choć mikroszansę, by jakoś się ułożyć i w miarę ludzko wyglądać. Nie wspomnę także o pralce, której fakt posiadania jest tak oczywisty, że gdy słyszę słowa jak "balia" czy "tara", wydaje mi się, że w następnym zdaniu będzie o krasnoludkach i wróżkach zębuszkach. Lodówka? Dziś przypominamy sobie, że to wielkie pudło jest ważne, gdy przyjdzie nam wyskoczyć na biwak i zdziwić się, jak paskudnie smakuje piwo czy jogurt na ciepło. Przyznam, że poważnie odchorowałam wyprowadzkę od rodziców z tak błahego powodu, jakim jest utrata dostępu do mikrofalówki. W swoim mieszkanku (świadomie używam zdrobnionka) niestety musiałabym ją chyba trzymać na balkonie, nie ma dla niej miejsca w malutkiej kuchni. A przecież ona niejednokrotnie ratuje świat, pozwalając szybko (i bez piekarnikowego spalenia - witajcie w moim świecie Nieudolnej Kuchareczki) podgrzać coś smacznego, że nie wspomnę o akcji "trzy minuty i popcorn gotowy".

A to znacie? "Oj żeby tak uciec gdzieś, z dala od cywilizacji, wyłączyć telefon, nie mieć internetu, nie wiedzieć, co się dzieje na świecie". Takie marzenia werbalizujemy czasami patrząc zamglonym wzrokiem w siną dal (o którą niełatwo w zgiełku miasta). Słusznie bardzo - czasem trzeba się oderwać. I sama nieraz tak mówię, sama lubię zaszyć się na kilka dni w leśniczówce w środku Kaszub, gdzie nawet gdybym chciała mieć kontakt ze światem, to jest on utrudniony, bo trzeba wejść na górkę, co się mieści 400 metrów od domostwa i tam stać z wyciągniętą wysoko w górę ręką z telefonem, by jedna kreska sieci się załapała na wyświetlacz.

Och, jakże potrafimy narzekać na tę smycz, która sprawia, że każdy, zawsze, o dowolnej porze ma do nas dostęp, a przynajmniej ma możliwość zirytowania nas ponaglającym dzwonieniem. Tymczasem od trzech dni nie mam telefonu. I dostaję fioła. Mój telefon padł w sposób szczególnie irytujący - szuka sieci od kilku dób i nie może jej odnaleźć. Nie popsuł się zupełnie, pozostawił mi nadzieję. Naiwnie sądziłam, że to problem przejściowy, operator przysnął nad aktualizacją czegoś gdzieś, coś się zawiesiło, jak się zresetuje, będzie znów pięknie. Ale nie. Nie mam zapasowego aparatu, a wszyscy życzliwi, co zaoferowali swoje stare telefony, ku mej rozpaczy mieli je w innej sieci i z moją kartą nie pójdzie. Są rozwiązania, oczywiście. I dnia czwartego kryzys zostaje zażegnany. Ale niezwykłe jest to, jak się czułam przez te trzy dni. Jakby mi ktoś siłą odebrał moje święta prawa. Bo nie mogłam zadzwonić, by coś szybko załatwić. Odruchowo sięgałam po telefon i klęłam po chwili, przypominając sobie, że to się nie uda. Kilka razy miałam odruch, by napisać smsa do przyjaciółki i fakt, że nie mogłam - za każdym razem okrutnie mnie irytował. I sama siebie natychmiast karciłam (oczywiście!), że taka jestem głupiutka, że tak się przejmuję tym, że kawałek elektroniki mi nie działa. Że przecież ludzie na świecie mają większe problemy.

Trzy dni człowiek nie pomajta i wariuje...Trzy dni człowiek nie pomajta i wariuje... Trzy dni człowiek nie pomajta i wariuje... Trzy dni człowiek nie pomajta i wariuje...

Niesamowite, jak bardzo szybko przywiązujemy się do różnych udogodnień. Jak szybko stają się one niemal przezroczyste - po prostu są. Zabawne i smutne, jak szybko wpadamy w złość, gdy przez moment nie możemy z nich korzystać. Kiedyś wysyłało się list gołębiem czy posłańcem, czekało się długie tygodnie na odpowiedź, przy czym często nie miało się gwarancji, czy gołąb w ogóle doleciał. Dziś złorzeczymy, gdy mail nam się nie chce wysłać przez 4 sekundy. I równolegle wypowiadamy te zdania o irytującym przyspieszeniu dzisiejszego świata, zmianie tempa życia, uzależnieniu od gadżetów, które przesłania nam to, co ważne (bla, bla, bla). Mówimy, że trzeba by się zająć hodowlą kóz, pieczeniem chleba, nabrać dystansu, uciec od cywilizacji, bo ona nas niszczy. Wcale nie. Kochamy ją i bez niej żyć nie umiemy. Jesteśmy uzależnieni od wygody i tyle. Trzeba się przyznać.

Więcej o: