Długie włosy czy krótkie? Moje eksperymenty z fryzurą

Pisałyśmy już o dniu złej fryzury i o traumie siwego włosa, gdzie wspólnie jednoczyliśmy się w bólu brzydkiego wyglądu. Teraz przyszedł czas na odwieczną debatę o tym, czy długie włosy są lepsze od krótszych.

Obecnie należę do grupy długowłosych, ale dobrze pamiętam się w kilku centymetrach włosia na głowie. W tamtym czasie uważałam, że pięknie wyglądam z krótkimi włosami, nie tracę czasu na ich suszenie i układanie, a do tego wszystkiego sama mogę sobie farbować włosy. Było w tym myśleniu trochę racji, bo rzeczywiście sama sobie nakładałam kolor, a o długość włosów dbał mój tata i jego maszynka. Była to spora oszczędność, jakby nie patrzeć. Niestety, kiedy oglądam siebie na starych zdjęciach nie widzę, żebym jakoś świetnie wyglądała. Może gdybym się wtedy malowała i nosiła sukienki to byłoby lepiej. W tamtym jednak okresie ubierałam się w wyciągnięte swetry, kurtkę po tacie, granatowe sztruksy i glany. Moja klatka piersiowa i biodra nie były zbyt rozwinięte, więc z pewnej odległości wyglądałam bardziej jak nastolatek, niż jak nastolatka.

Pod koniec liceum zaczęłam zapuszczać włosy, malować rzęsy, a moja figura zaczęła nabierać kobiecego kształtu. Na studia poszłam już z włosami, które mogłam złapać w kucyk. Okazało się nawet, że lubię chodzić do fryzjera i nie jest on wcale taki straszny! Po pierwsze nadaje jakiś sensowny wygląd mojej głowie, po drugie robi jej masaż, a w domowych warunkach nikt tego nie robił. I tak całe studia przechodziłam w granatowo - czarnych kudełkach do ramion, raz na dwa miesiące zażywając uciech masażu głowy i podcięcia końcówek.

Po zakończeniu edukacji i pójściu do pracy, znudzona wyglądem czarnej mamby zaczęłam eksperymentować zarówno z długością jak i z kolorem włosów. I to były mroczne czasy blond hełmu... Na początku zaczęłam wprowadzać na głowę pasemka. Nie to, że od razu platynę - na to przyszła pora później, ale pomału, pomału zaczęłam stawać się blondynką. Wszystkie zabiegi dekoloryzacji i balejage robiłam w zakładzie fryzjerskim. Chciałam uniknąć żółtka na głowie, ale i tak się nie udało. Doszło do tego, że moje włosy były przesuszone, łamały się, a ich kolor był daleki od tego wymarzonego. Nie pozostało mi nic innego jak ściąć moją bujną czuprynę. W tym jednak przypadku nie skorzystałam z pomocy taty, ale poprosiłam fryzjerkę o obcięcie.

Olgu z czymś na głowie (materiały prywatne).

Pierwsze podejście było całkiem niezłe. To były czasy, kiedy do łask powrócił irokez, ale taki bardziej grzeczny. Może gdybym poprzestała na takiej metamorfozie to wszystko by się dobrze skończyło. Ale nie, coś mi strzeliło do głowy i poprosiłam o pomalowanie moich włosów na biało. Pierwsza fryzjerka poparzyła mi skórę głowy rozjaśniaczem do tego stopnia, że zaczęła mi lecieć krew. Przeżyłabym ból, gdyby nie to, że włosy zaczęły mi wypadać i trzeba było je obciąć jak najkrócej się da. Tak więc stałam się posiadaczką żółtego placka na głowie. Po zagojeniu się ranek poszłam do drugiej pani i ta rzeczywiście zrobiła mi białe włosy. Moja radość trwała jednak do drugiego czy trzeciego mycia głowy, kiedy to znowu zaczęłam żółknąć jak listopadowy liść. Nie obce były mi specjalne szampony, które miały zapobiegać efektom jaja, ale u mnie jakoś niespecjalnie się sprawdzały. Po każdym myciu głowy łapałam jeszcze większy dół.

Tamte przeżycia tak bardzo zniechęciły mnie do wszelkich eksperymentów fryzjerskich, że postanowiłam zapuścić włosy i przestać bawić się kolorem. Początki powrotu do "naturalnego" były ciężkie. Odbarwione włosy nie chciały przyjąć ciemniejszej farby i zamiast brązu miałam włosy w kolorze khaki. Do tego doszła faza fryzury przejściowej, czyli prawdziwego koszmaru, który jest przedsionkiem piekła. Na samo wspomnienie mam drgawki. Odstające kosmyki, które nie chcą się ułożyć inaczej niż w gniazdo. Tony żelu, gumy, pasty i lakieru w celu nadbudowania garnka, który i tak w drugiej połowie dnia rozjeżdżał się. Prawda jest taka, że dużo więcej czasu spędzałam wtedy na "pielęgnacji" tych krótkich i niby wygodnych włosów, niż obecnie.

Olgu obecnie. Fot:. Jarek BąkOlgu obecnie. Fot:. Jarek Bąk Olgu obecnie. Fot:. Jarek Bąk Olgu obecnie. Fot:. Jarek Bąk

Długie włosy są dla mnie wyzwoleniem od koszmaru stylizacji: umyć, nawilżyć, spłukać i wysuszyć. Czas prac nad fryzurą to siedem minut. Nic nie odstaje, nic się źle nie układa, a jak mi przeszkadza jakiś kosmyk, to wiążę całość w koka. Nie stosuję żadnych wałków, okrągłych szczotek, prostownic, gofrownic i innych cudów techniki poza suszarką. Tej jednej jestem wierna nawet w lecie. Mam po prostu taką przypadłość, że nie lubię mieć mokrych włosów. Nie lubię jak mi woda cieknie po plecach, ani jak mokre kosmyki dotykają ciała. Wolę poświęcić te trzy minuty na ich wysuszenie. W ciągu najbliższych kilku dni idę do specjalistki na podcięcie i farbowanie mojej czupryny. Niestety, koszmar siwego włosa dotyka mnie coraz częściej.

Poznaliście już moją historię eksperymentów fryzjerskich. Nie wniosła ona nic do waszego życia, ale może chociaż oderwaliście się od pracy i innych obowiązków na kilka minut. Ci, którzy mają ochotę podzielić się swoimi doświadczeniami, proszeni są do tablicy.

Więcej o: