To wszystko, co teraz dzieje się wokół ciebie - zainteresowanie mediów, nagroda "Róże Gali", wywiady, sesje zdjęciowe - odnajdujesz się w tym, czy wręcz przeciwnie?
Kiedyś uważałam, że należy siedzieć w kącie i czekać "aż znajdą cię". Że pisarz nie powinien się pokazywać, że książka mówi sama za siebie, a wydawca powinien sam mnie sprzedawać. Co skutkowało tym, że mnie nie było, bo nie przedzierałam się do odbiorcy. Ale, jak wiadomo, podróże kształcą - zmieniłam poglądy po wyjazdach do Stanów, Wielkiej Brytanii, Francji, gdzie uczyłam się na warsztatach pisarskich i scenariuszowych. To tam nawkładano mi do głowy to, co jest ich tradycją: że pisanie to jedno, a drugie - to promocja, że musisz umieć obronić książkę, tak jak pracę magisterską i że rozmawianie o swojej pracy to żaden wstyd. Mam wrażenie, że to pierwsze podejście to jakaś część naszej mentalności i wychowania - powinnaś być grzeczna i cichutka, a jak ktoś powie że jesteś w czymś dobra, to przez skromność zaprzeczać. Tego nas uczą od przedszkola i to jest bardzo złe.
A odpowiadając na pytanie o zainteresowanie mediów - jest to bardzo męczące, nie czarujmy się. Zajmujesz się pisaniem, więc pracą introwertyczną, która wymaga zamknięcia się w domu i wykrojenia przestrzeni, do której nikt nie ma wstępu, bo inaczej wszystko cię wybija z rytmu. Nie mówię o wenach, natchnieniach i tych wszystkich stereotypowych bzdurach, po prostu jesteś w środku fabuły, a wchodzenie i wychodzenie z niej jest straszne. Na przykład przy "Okularniku" w pewnym momencie musiałam zamknąć się w domu, wyłączyć telefon i odłączyć się od sieci, bo inaczej nie byłabym w stanie napisać tej książki. Ale to nie jest katorga, to jest przyjemne. Tak samo jak spotkania z czytelnikami, bo na nie przychodzą zazwyczaj mili ludzie, od których dostaje się najszczersze, najbardziej prawdziwe oceny. Wiem dokładnie co ich drażni, co powinnam poprawić, dostaję od nich informacje jakie rzeczy najbardziej ich zainteresowały. Dzięki nim wiem, co zrobiłam dobrze, a co źle.
Czy teraz jest pod tym względem inaczej niż kiedyś? Nie wiem, jeśli popatrzeć na Artura Conan Doyle'a, to można powiedzieć że był na swoje czasy celebrytą i wykorzystywał swoją sławę, by pomagać innym. Włączył się na przykład w proces Hindusa oskarżonego o to, że jest rzeźnikiem-mordercą, przeprowadził własne śledztwo i gdyby nie on, ten człowiek prawdopodobnie zostałby skazany za czyny, których nie popełnił - i to jedna z wielu takich historii. Ale u nas pokazywanie się jest chyba nadal dla wielu nie do przyjęcia. Rok temu zaatakowali mnie koledzy pisarze: dlaczego jestem taką arogancką tupeciarą i jak w ogóle śmiem się promować.
Ale w czym problem?
Chyba w tym, że nie zgrywam trzpiotki. Jak ktoś mi mówi "jesteś świetna" odpowiadam "tak, dzięki, jestem świetna, bo jestem dobrze przygotowana". I to już jest wielkie faux-pas. Choć nie mówię przecież że jestem genialna! Nie jestem mitomanką, po prostu nie ukrywam, że wkładam całą energię, wszystko co w sobie mam, w pracę nad książką. Jestem w tych miejscach, rozmawiam z ludźmi, gromadzę dane, to jest cholernie dużo pracy. Dlaczego miałabym o tym nie mówić? Ktoś, kto robi dobrze stoły, może o tym powiedzieć, a pisarz już nie?
Katarzyna Bonda Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl
Fot. Bartosz Bobkowski
To jak wygląda ten proces zbierania danych do książek? Ja w twoich książkach widzę gigantyczną pracę włożona w poznanie realiów, miejsc, uwiarygodnienie historii. Trójmiasto w "Pochłaniaczu" jest opisane tak, że nie sposób nie pomyśleć, że znasz je, bo w nim mieszkałaś. Tymczasem - tak nie jest. Czy warsztat dziennikarski w tym pomaga?
Najpierw to mi bardzo przeszkadzało. Dziennikarz, który chce zostać pisarzem ma często wielki problem, bo, jeśli chodzi o percepcję i wykonanie, to są kompletnie odwrotne działalności. Jako dziennikarka trzymasz się faktów, bo one są najważniejsze. Mało tego - musisz jak najbardziej streszczać, używać elips, dawać najważniejsze informacje na start. W książce jest na odwrót - detal jest najważniejszy, nie masz prawa streszczać, bo chodzi o to, by czytelnika uwodzić i powolutku sączyć informacje, na starcie sprzedajesz zawiązanie fabuły a resztę musisz trzymać w tajemnicy. W związku z tym, musiałam zrzucić skórę dziennikarki i osiąść w tej nowej, pisarskiej.
Miałam taki moment, że nie wiedziałam kim jestem. Nie byłam już dziennikarką, bo nie chciałam, bo przestałam wierzyć w to co robię, bo media się zmieniły, coraz bardziej tabloidyzowały, coraz bardziej szły w newsy i nikt nie potrzebował pogłębionych tekstów, czy reportażu, a nie byłam jeszcze pisarką. Natomiast, gdy już zrozumiałam na czym polega pisanie dużych form, fabuły, wtedy umiejętności dziennikarskie przydały się bardzo. Robienie dokumentacji, docieranie do źródeł, to, że dziennikarz wszędzie wejdzie i z każdym porozmawia - to jest bezcenne. Poza tym mam chyba nosa do historii. Jeżeli pisarz mówi, że on to tak wszystko "z głowy", to najzwyczajniej kłamie. Jest tak, że wybierasz sobie z rzeczywistości jakiś element - to jest historia, którą usłyszysz albo przeczytasz, notka prasowa, kawałek rozmowy zasłyszanej w autobusie, ale zawsze to jest rzeczywistość, od której się odbijasz i wchodzisz na poziom fabularny.
A sam proces twórczy? Czytałam że poświęcasz się mu "totalnie" - dziecko wysyłasz do babci, zamykasz się w domu...
Bez przesady, nie porzucam córki na miesiące. Poza tym, takie rzeczy to mogłam robić, jak była mała, teraz ma szkołę i nie może jej opuszczać. Ja pracuję etapami. To nie jest tak jak na filmach, gdzie pokazują pisarza, on ma jakiś swój kantorek czy inną jaskinię, tam ma maszynę do pisania i przed sobą białą kartkę. Ja tak nie pracuję, żeby nie mieć blokad twórczych i nie dostać świra. Bo rzeczywiście są momenty że nie wiesz jak pójść dalej, mimo długiego przygotowania się do pisania.
Jak wyglądają te przygotowania?
Znajduje trop - jakiś element, który mnie interesuje. Niekoniecznie trupa, zbrodnię, czy zagadkę kryminalną. To dopasowuje do historii. Staram się znaleźć uniwersalną historie - dużą, mocną literacką. Ten proces jest dziwny, bo z zewnątrz wygląda na to, że nic nie robię. Potrafię całymi dniami łazić tam i z powrotem, myć okna, robić bezsensowne rzeczy, wyjść z psem, i tak dalej, ale z tyłu głowy cały czas pracuję. Do tego dochodzi proces inkubacji - to nie jest tak, że dziś wpadam na pomysł a jutro piszę. Pomysł musi dojrzeć, ja sama muszę go przez siebie przefiltrować.
Gdy już wiem o czym będzie opowieść, dopasowuję pozostałe elementy - czyja to będzie historia, w jaki sposób ją opowiem, kto będzie głównym bohaterem, i gdy już ta książka w mojej wyobraźni mniej-więcej jest, zabieram się do gromadzenia danych. Ten proces jest już widoczny, bo na przykład jadę na dokumentację, w przypadku wspomnianego "Pochłaniacza", którego akcja toczy się w Trójmieście - siedem razy. Dla ludzi z zewnątrz to jest straszna nuda - chodzę bez celu po mieście i szukam pasującej do mojego wyobrażenia ulicy. Rozmawiam z ludźmi, badam różne elementy. Oczywiście, mogłabym to wszystko wymyślać, ale uważam, że jeśli masz taką podstawę z której wybijasz się na poziom wyobraźni, to potem procentuje tym, że czytelnik "widzi" te miejsca, a ja dostarczam nie tylko prostej rozrywki, ale też twardych danych. Czytelnik doskonale czuje, wie, najważniejsze jest to, by go nie zawieść. Ktoś wydaje 40 złotych na książkę, więc to mój psi obowiązek zapewnić mu taki kawał książki, żeby był zadowolony. Nie chodzi o schlebianie gustom, chodzi o prawdę.
Fot. Bartosz Bobkowski
Katarzyna Bonda (Fot. Bartosz Bobkowski)
Czy mimo tej skrupulatności zdarzają ci się wpadki - takie sytuacje jak z wyprodukowanym po wojnie pudełkiem zapałek w filmie wojennym? Czytelnicy cię punktują?
Oczywiście! Mimo że tak wielką wagę przywiązuję do detali, pewne rzeczy umykają, człowiek nie jest nieomylny. Nie dalej jak wczoraj dostałam wiadomość od pana, który pracuje w białostockim Polmosie i napisał - wspaniała książka, przeczytałem w jedną noc ale mam jedną uwagę: "małpki" mają pojemność 0,2 a nie 0,25 litra. Uważam, że to bardzo miłe i świadczy o tym, że ktoś wnikliwie czyta.
Powiedz, czy ty zawsze byłaś asertywna czy wypracowałaś tą umiejętność mówienia "ma być tak, bo tak chcę"?
Nie zawsze tak było ale dość szybko się tego nauczyłam. Pochodzę z bardzo małego miasteczka, trzydziestotysięcznej Hajnówki. Tam kończyłam szkołę i stamtąd wyjechałam wiedząc, że nie chce tam żyć. Miałam na szczęście bardzo fajnych rodziców, którzy rozumieli moje pragnienia i nie uważali, że kalam małą ojczyznę i że powinnam zostać. Jeżeli pochodzisz z takiego miejsca, przyjeżdżasz o dużego miasta i musisz walczyć o swoje, bo masz trudniejszy start niż tubylcy, to dość szybko się orientujesz, że najważniejsze nie jest to, czego chcesz, ale to, czego nie chcesz. I o to musisz walczyć. Takie podejście generuje wiele sytuacji w których dostajesz w kość, ale dzięki temu narasta twardsza skóra, którą ty nazwałaś asertywnością.
Moim zdaniem takie nazywanie tego to pokłosie złego wychowywania dziewczynek, które głosi, że masz być przede wszystkim grzeczna i miła, i nie masz prawa mówić "nie". Jak ktoś cię uderzy, to nie masz prawa oddać, możesz sobie popłakać w kąciku, choć chłopcy mogą oddawać. Ja nigdy nie chciałam być taką dziewczynką, a moja mama na szczęście wychowywała mnie tak, że wiedziałam że zawsze mogę na nią liczyć i że nie muszę być przy garnkach, że mogę się uczyć, mogę walczyć o swoje, mogę robić co chcę. Chyba jestem ortodoksyjną feministką, choć nigdy nie określałam się akurat tym słowem. Wiesz, nie chodzi o golenie się pod pachami, chodzi o niepodległość. Wobec czego, gdy osiągasz ten poziom, że widzisz, że to działa, najzwyczajniej w świecie masz w nosie, co ktoś myśli. Oczywiście, bywa że coś mnie zaboli, że ludzie źle mnie odbierają, że nadal większość woli ładne kłamstwa, albo nazywając to ładniej - źle rozumiany savoir vivre, mówiący o tym, że pewne rzeczy należy udawać i maskować, nie mówić.
Katarzyna Bonda (Fot: Piotr Wachnik, Damian Deja) Katarzyna Bonda (Fot: Piotr Wachnik, Damian Deja)
Katarzyna Bonda (Fot: Piotr Wachnik, Damian Deja)
A uczysz córkę, żeby w pewnych sytuacjach się ze swoim zdaniem kryła, bo może coś na tym ugrać?
Nie, wręcz przeciwnie. Moja córka jest bardzo grzeczna, prawdopodobnie, jak to bywa, w kontrze do mnie. Ma same piątki, wzorowe zachowanie, no dziecko ideał. Żeby nie było - nie jest zahukana ani nic z tych rzeczy ale był taki moment kiedy strasznie się o nią bałam, gdy szła do szkoły, bo była niezwykle delikatna. To ona była tym dzieckiem, któremu inne zabierały w piaskownicy wiaderko. I nie mogłam tego zrozumieć - jak to? Moja córka daje tak sobie robić? Ale zawsze z nią rozmawiałam szczerze i wprost, i widzę, że to działa. Ona nie jest ofensywna, ale potrafi powiedzieć że czegoś nie chce. To niezwykle cenne. Uważam, że mimo że ma osiem lat, ma wolną wolę i zawsze pytam, czy czegoś chce, czy nie. Oczywiście nie dotyczy to odrabiania lekcji! (śmiech)
Jak to było z tym stawianiem na swoim, kiedy pracowałaś w mediach? Wydaje mi się, że w tak zmaskulinizowanym środowisku mogłaś być solą w oku dla wielu - młoda, ładna dziewczyna, a zajmuje się procesami mafii.
Jedna rzecz to były kryminałki, którymi faktycznie chcieli się zajmować wszyscy i tam ja - blondynka lat 20 - byłam mocno sprawdzana. To były jeszcze takie czasy, że trzeba było mieć własnych informatorów, żeby na telefon ci dali cynę że właśnie odstrzelili "Wańkę" albo jakiegoś innego kolegę "Dziada", albo że żona "Dziada" właśnie teraz przewozi arsenał i w tym i tym miejscu będą go zgarniali. Bez takich kontaktów wszędzie byłaś ostatnia, ale tam akurat, w kontaktach z policjantami, pomagało to, że byłam młoda i ładna, a jak się okazało że w dodatku jestem w porządku, to szybko zyskałam tak zwany szacun.
Bo to działa tak: jak przychodzi młoda dziewczyna, to oni oczywiście wpuszczają ją na minę. Normalne falowe podejście - przychodzi panna, to trzeba ja przeczołgać, sprawdzić, wrzucić kilka razy na lewe sanki, żeby się przejechała w środku nocy z fotografem gdzieś, gdzie nic się nie dzieje i żeby mieli z niej polew w redakcji. No i generalnie poradziłam sobie tak jak dzisiaj sobie radzę - po pierwszej takiej akcji stawiając sprawę jasno: "co to k**** jest?!". W takich sytuacjach nie można siedzieć cicho. Bycie miłym to jedna rzecz, a czym innym jest stawianie spraw jasno i ustalanie granic. Jeżeli ktoś mnie wystawia, to ja mu się odwdzięczam pisząc coś, na co się nie umawialiśmy. Policjanci to twardzi faceci, do nich docierają twarde dane, a poza tym, szacunek i zaufanie u nich zdobywa się stopniowo.
Co mi nie bardzo odpowiadało, to poczucie, że to wierzchołek góry lodowej, czyli: przyjeżdżasz na miejsce zdarzenia, tam jakiś odstrzelony mafioso, jakaś bomba czy coś w tym guście - takie to były czasy, że na porządku dziennym w Warszawie były takie rzeczy - a potem nic się z tym nie dzieje Mało tego, nie za wiele możesz napisać, bo oni nie za wiele mogą powiedzieć, dochodzenie jest w toku. I finalnie dziennikarz za każdym razem pisze ten sam tekst na sto różnych sposobów, bo więcej mu nie wolno. Kolejny chrzest bojowy to był sąd. Pierwszy raz pojechałam tam, kiedy miałam coś napisać o sprawie, która była w toku, chciałam przeczytać o niej coś więcej. Pamiętam, że byłam przerażona, w ogóle nie wiedziałam, gdzie mam iść, te panie w sekretariacie... Policjanci w porównaniu do nich byli kochanymi misiami. Zero pomocy. Po pierwszym dniu powiedziałam, że już w życiu do sądu nie pójdę, bo wysłali mnie tam chyba na złość, może kierownika działu wnerwiałam. Wiesz, nie miałam etatu, płacili mi za wierszówkę, więc zależało mi na tym, żeby jak najwięcej pisać, a teksty sądowe często nie wchodziły, bo jak nic się na procesie nie wydarzyło, to siedziałaś bez sensu cały dzień i nie miałaś o czym napisać.
Ale jakoś dałam sobie radę, chyba dlatego że miałam zawsze szczęście do ludzi. Wtedy, tamtego dnia, pamiętam że nic nie rozumiałam, świadkowie coś mówili, ja to bezrozumnie notowałam, nie miałam pojęcia kto jest kim, a tomów sprawy 29. Ogłoszono przerwę, wszyscy poszli na obiad, to ja też. Bufet w warszawskim sądzie był wtedy bardzo klimatyczny - ogromne, trzypoziomowe wnętrze, do którego schodziło się w dół schodami i z góry widać było kto jest kim, jakie są koterie, kto z kim siedzi, były stoliki adwokackie, był dziennikarski. Na górze oczywiście wisiała siekiera dymu, bo wszyscy palili. Wchodząc poczułam, że wkraczam na terytorium, gdzie nie mam w zasadzie wstępu.
No ale zebrałam się, weszłam, siadłam i dosiadł się do mnie prokurator. Oczywiście, dlatego że byłam ładna i młoda (śmiech). Tak przynajmniej twierdził po latach, bo do dziś się kolegujemy, choć nigdy, do tej pory, nie przeszliśmy na "ty". On wyjaśnił mi wszystko. Z czasem nauczyłam się na co zwracać uwagę, czego słuchać, co zrobić, żeby panie w sekretariacie były miłe - po trudnych początkach polubiłyśmy się i często same polecały mi jakieś ciekawe sprawy. Wtedy, czytając akta, widziałam historie ludzkie i to było ciekawsze niż te bomby i morderstwa. Dla mnie przynajmniej bardziej interesujące było to, jaki splot okoliczności doprowadził do morderstwa. Sam moment zbrodni musi nastąpić, bo to on burzy równowagę, ale ciekawsze jest wszystko, co przed i wokół.
Katarzyna Bonda (Fot: Piotr Wachnik, Damian Deja) Katarzyna Bonda (Fot: Piotr Wachnik, Damian Deja)
Katarzyna Bonda (Fot: Piotr Wachnik, Damian Deja)
W którym momencie i z jakiego powodu stwierdziłaś, że już nie chcesz tego robić?
Chciałam pisać coraz większe teksty, bardziej przekrojowe, poważniejsze. Zmieniałam miejsca pracy, w pewnym momencie zostałam nawet freelanserką, co nie było wtedy modne ani tak powszechne jak teraz, kiedy prawie każdy "jest wolnym strzelcem" z przymusu, bo nikt etatów nie daje. Pisałam teksty, robiłam jakieś rzeczy na zamówienie, nawet wywiady z gwiazdami, w zasadzie wszystko. Teraz, kiedy na to patrzę, widzę, że dążyłam do pisania książek. Nieświadomie, bo nie miałam wtedy nawet odwagi pomyśleć, że to byłoby możliwe. Aż w końcu wiele rzeczy się złożyło na to, że porzuciłam zawód dziennikarki. Umierał mój ojciec, miałam wypadek, o którym zapewne wiesz i o tym nie chcę już kolejny raz mówić.
(Katarzyna Bonda potrąciła ze skutkiem śmiertelnym człowieka; o wypadku powiedziała w wywiadzie udzielonym Karolinie Sulej: "Jechałam za szybko, to prawda. Nigdy jednak nie jeździłam nieuważnie. Moja zdolność do koncentracji musiała jednak zostać nadszarpnięta przez stres. Nie zdążyłam wyhamować. Pamiętam tylko buty tego człowieka. Spadły mu ze stóp. Urodził się tego samego dnia, co ja. Tylko, że ja miałam 28 lat, a on 80. Czułam się, jakbym zabiła samą siebie. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Nie wiedziałam, jak mam dalej żyć. Dostałam wyrok w zawieszeniu. Długo się potem leczyłam. Brałam leki psychotropowe, chodziłam do psychiatry. Przestałam pracować, nie byłam w stanie funkcjonować normalnie, ledwo wstawałam z łóżka. Wtedy poczułam, że nie chcę, nie potrafię wracać do swojego życia. Potrzebowałam nowego" - przyp. N.S.)
Te wszystkie traumatyczne przeżycia były tylko bezpośrednim bodźcem, a proces zmiany toczył się już dużo wcześniej. Musiałam tylko dojrzeć i zedrzeć sobie skórę. Poza tym, ja chyba byłam dziennikarką z misją. Po napisaniu pierwszej książki, na długo przed momentem, w którym mogłam się z tego utrzymywać, nie byłam już w stanie wrócić do tamtego zawodu. Przekroczyłam jakąś granicę i postanowiłam, że już nigdy nie pójdę do pracy. Szybko przeklinałam tę decyzję, bo z pisarstwa nie dało się wyżyć. Było bardzo kiepsko, ale mimo to nie ugięłam się. Postanowiłam, że wytrwam i pisałam kolejną książkę, bo tylko wtedy czułam, że to jest moje, że jestem u siebie.
Czyli spełnianie marzenia za wszelką cenę?
Nie chodzi o gonienie za marzeniem. Jak masz w sobie to coś, to po prostu nie masz wyjścia, a świat musi się dostosować, trzeba tylko czekać, aż się człowiek doczeka. I teraz tak sobie myślę: przeszłam bardzo długą drogę, piętnaście lat nie jestem już dziennikarką, ludzie czytają moje książki, wszystko, co mam wydarłam od świata "tymi ręcami" i co, ja nie mam prawa powiedzieć, że jestem dobra? Czy jestem w związku z tym arogancką tupeciarą? Może jestem. Mogą mnie nie lubić.