Marina Achmedowa: "Widziałam w Doniecku więcej trupów niż podczas całej wojny na Kaukazie"

Ukazująca się w Polsce powieść reporterki wojennej Mariny Achmedowej "Musiałam umrzeć" to zlepek faktów i wspomnień rosyjskiej dziennikarki, która porzuciła świat celebrytów, by wyruszyć na wojnę. Nam opowiada o sensie swojej pracy - oddawaniu głosu zwykłym ludziom.

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd w strefę działań wojennych?

Strefa działań wojennych na północnym Kaukazie jest specyficzna. Wygląda to tak, że życie "pokojowe" płynie swoim rytmem. Natomiast w pojedynczych domach raz w tygodniu odbywa się operacja specjalna. Jeśli nie chcesz być świadkiem takiej operacji, nie jedziesz tam specjalnie po to, żeby to zobaczyć, to nie musisz być uczestnikiem takiej akcji, możesz iść do kawiarni, iść w inne miejsce na spacer... I tyle. Kiedy pisałam książki o Kaukazie, to moi wydawcy lubili mówić, że jestem w takich gorących punktach. To nie było prawdą. W rzeczywistej sytuacji działań wojennych znalazłam się dopiero, gdy dotarłam na Ukrainę.

Nie zawsze chciałaś być reporterką, prawda?

Nigdy nie myślałam o tym, że będę dziennikarką. Kiedy w dzieciństwie patrzyłam na książki innych autorów, to myślałam "jakim trzeba być inteligentnym i wykształconym człowiekiem, żeby pisać takie książki". Ja nigdy nie wyobrażałam sobie, że też czegoś takiego mogę dokonać. W międzyczasie zdobyłam wykształcenie filologiczne. Pisaniem zajęłam się przez przypadek, choć ktoś inny mógłby powiedzieć, że to przeznaczenie. Nie mogłam sobie wyobrazić będąc w szkole, czy nawet już na studiach, że o moich tekstach będą powstawały prace naukowe na Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym na wydziale dziennikarstwa.

Z tego, co słyszałam, pierwsze dziennikarskie zadanie dostałaś do wykonania, bo w redakcji akurat nie było żadnych autorów...

Poszłam do "Reportera Rosyjskiego" , chciałam, żeby mnie tam zatrudnili. Powiedzieli, że nie mają dla mnie na razie miejsca, natomiast mogę być freelancerką. Ja nie chciałam działać na takich warunkach, bo bez regularnej pensji życie w Moskwie jest niemożliwe. Potem zaprosili mnie do pewnego czasopisma, bardzo glamour. Miało tytuł "7 dni" . Robiłam dla nich wywiady z celebrytami, gwiazdami seriali, opowiadali mi o rzeczach nudnych - o tym co jedzą, gdzie chodzą na fitness, w co się ubierają. Pensja była bardzo dobra, ale pewnego dnia napisała do mnie redaktorka "Reportera...", że obiecałam im przygotować reportaż, a teraz mają puste miejsce, więc muszę to zrobić. Przeklinając siebie (za to, że im obiecałam) oraz ich (za to, że sobie przypomnieli), siedziałam i pisałam całą noc. Następnego dnia, gdy dotarłam do redakcji "7 dni", dostałam kolejnego mejla od ludzi z "Reportera". Pisali, że zwolnili jednego z autorów i mają dla mnie miejsce. Ja czułam się jak zombie po tej nieprzespanej nocy. Po prostu zgarnęłam swoje rzeczy do torebki i poszłam sobie. Kierownik działu zapytał kiedy wrócę, odpowiedziałam, że niedługo. I nigdy już nie wróciłam. Niedawno on znalazł mnie na Facebooku i napisał "Marino, czekam aż wrócisz, minęło już osiem lat"...

I tak zostałaś najsłynniejszą rosyjską reporterką?

Kiedy osiem lat temu przyszłam do redakcji "Reportera", nie umiałam pisać reportaży. Nie miałam tego warsztatu, nie wiedziałam, że reportaż musi mieć swoją strukturę. Wydawało mi się, że po prostu opisuję przebieg wydarzeń. Teraz już wiem, że taki tekst ma swoją budowę, ma głowę, serce, nogi, że są wątki, które się krzyżują, są wątki, które biegną równolegle. Wielu znanych dziennikarzy miało do mnie dystans. Oni byli znani, ale to moje reportaże czytali wszyscy - lubili, dzielili się na Facebooku i Twitterze. Taki efekt osiągałam nie za pomocą reporterskiego warsztatu, tylko za pomocą prowokacji. Wybierałam tematy, które zapowiadały się ciekawie i prowokowałam swoich bohaterów, zadając im trudne pytania. Nigdy jednak nie zadawałam drażliwych pytań dotyczących życia osobistego. To zawsze była ta granica.

Marina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcyMarina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcy Marina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcy Marina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcy

Co się zmieniło od tamtego czasu?

Teraz staram się być bezstronnym obserwatorem. To można było zauważyć już we wrześniu, kiedy byłam w Donieckiej Republice Ludowej i robiłam wywiad z premierem, Aleksandrem Zacharczenką. Wtedy strzelano wszędzie, był sam środek operacji wojskowej. Gdy skończyliśmy rozmawiać, dostałam zaproszenie, by przejechać się przez miasto. Powiedziałam, że chcę jechać tam, gdzie strzelają. Pojechaliśmy na lotnisko, gdzie biło serce całej operacji. Byłam ubrana w jaskrawą sukienkę, bo nie wiedziałam, że pojedziemy na lotnisko. Żołnierze zauważyli nas i zaczęli strzelać w naszą stronę. Zacharczenko powiedział, że snajperzy orientują się na moja sukienkę. Kiedyś usłyszałam, że ludzie giną podczas strzelaniny, bo nie potrafili w odpowiednim momencie rzucić się na ziemię. Będąc kobietą, która dba o swój wygląd, ma zawsze manicure i pedicure, podejrzewałam, że też będę taką osobą, która nie rzuci się na ziemię. Okazało się jednak, że dobrze słucham rozkazów. Mimo że niektóre słyszałam po raz pierwszy, bardzo dobrze czołgałam się i jako pierwsza dotarłam do samochodu, który był poza granicą ostrzału. Kiedy już miałam napisać tekst na ten temat, nie chciałam pisać w pierwszej osobie, że byłam tam. Bałam się przypominać sobie, że byłam w środku takiej sytuacji, opisywałam sceny jak obserwator. Nie opisywałam tego, co czułam, skupiłam się nad tym, co czuli mężczyźni. Następne reportaże starałam się już pisać tak, jakby mnie tam nie było. Chciałam zostawić więcej miejsca dla czytelników.

Dlaczego zdecydowałaś się na wyjazd do Doniecka?

Ten temat był mi bliski. Mieszkam na Ukrainie od ponad roku. Najpierw byłam na Majdanie w Kijowie, potem przeniosłam się na południowy wschód. Najpierw do miasta Iwuń, gdzie się znajdował sztab wojska ukraińskiego. Pojechałam tam razem z moim wieloletnim kolegą, który jest oficerem armii ukraińskiej. Później przemieszczałam się do Lwowa, Doniecka, Ługańska i do Moskwy. Teraz większość czasu spędzam w Doniecku, bo jako reporterka rosyjska granicę z Ukrainą przekraczam z trudem. Muszę mieć odpowiednią akredytację, przepustki, specjalne zaświadczenia. Biurokracja staje mi na drodze, mimo, że bardzo chciałabym również odwiedzić ukraińską stronę działań wojennych. Wciąż jednak mogę jeździć do Lwowa i Kijowa.

Cofnijmy się jeszcze na moment do Majdanu. Jak wspominasz tamten czas?

Wydaje mi się, że na Majdanie zebrał się ogrom ludzi, którzy wierzyli, że dzięki temu mogą coś zmienić, zwalczyć korupcję. Jedną z działaczek Majdanu była moja przyjaciółka, ona była przez pewien czas merem w miejscowości Rawa Ruska. Wydawało mi się , że Majdan do niczego dobrego nie doprowadzi, był to czas bezsensownej przemocy. Jedni ludzie bili drugich. Jednak moja koleżanka bardzo wierzyła w to, co robi, w słuszność protestów. Mimo że miałyśmy różne punkty widzenia, wspierałyśmy się nawzajem. Razem z nią jeździłam do Rawy, widziałam, jak ludzie zbierają ubrania, leki i jedzenie wierząc, że najważniejsze, to przetrwać, a potem będzie już tylko lepiej. Wierzyli, że po Majdanie będą mogli żyć tak, jak się żyje w Europie. Dużo czasu spędziłam na barykadach rozmawiając z protestującymi mieszkańcami obwodu lwowskiego, którzy święcie wierzyli w to, co robią. Jednocześnie widziałam, że zbierają się grupy radykalne. Nie do końca rozumiałam do czego to doprowadzi. Czym te siły po Majdanie mogłyby się zająć.

Potem pojechałam do okręgu lwowskiego, tam rozmawiałam z przewodniczącym tak zwanych sotni, czyli oddziałów paramilitarnych. Mówił, że jest ich niemal dwadzieścia tysięcy i nigdzie nie pójdą, tylko będą kontrolować ministrów. Jeśli działania rządu nie będą im się podobały, to będą wchodzić do gabinetów i będą wyciągać ministrów za włosy. Wtedy zrozumiałam, że władza będzie musiała rozwiązać w jakiś sposób ten problem. Wtedy też nie miałam tej świadomości, że zaraz zacznie się wojna i większość przedstawicieli Samoobrony Majdanu przeniesie się właśnie w strefę działań zbrojnych. Nowa władza kijowska bała się tych osób, tak samo teraz boi się ich władza rosyjska, ponieważ każdy urzędnik boi się elektoratu, który jest uzbrojony w karabiny maszynowe. Później, kiedy z obwodu lwowskiego wróciłam do Kijowa, zabrano mnie do generała Kulczyckiego. On chciał udzielić mi wywiadu dokładnie pierwszego dnia po ogłoszeniu, że została powołana Gwardia Narodowa i do jej bazy przywieziono Samoobronę Majdanu. Siedziałam przy stole z chłopakami, którzy mieli po osiemnaście lat i spytałam co oni odczuwają. Oni powiedzieli, że chcą do mamy. Wtedy zrozumiałam, że będzie tragedia. Później widziałam dużo żołnierzy, którzy byli takimi osiemnastolatkami. Cały czas myślę o tym, ilu z nich wróciło żywych do domów. Teraz, kiedy już wiem, jak to się wszystko skończyło, nie mogę mieć pozytywnego zdania o Majdanie, ale też nie twierdzę, że należy obarczać jego organizatorów winą za wszystko, co złe.

Jak zachowywali się wojskowi po ukraińskiej stronie frontu?

Mój znajomy dowódca bardzo się zmienił. Nigdy nie myślał, że będzie musiał kogoś wysyłać na śmierć i samemu kogoś zabijać. Pewnego razu, kiedy byłam w Doniecku, spotkaliśmy się na linii frontu. Nasze spotkanie było tajne, bo gdyby wyszło na jaw, że ukraiński dowódca spotyka się z rosyjską "propagandystką", miałby spore nieprzyjemności. To było niebezpieczne, musiałam się przemieścić na terytorium wojsk ukraińskich, przejść przez wszystkie kordony. Przejście przez kontrolę DRL z rosyjskim paszportem nie stanowiło problemu, natomiast dalej, już na terenach kontrolowanych przez wojsko ukraińskie różnie bywało. Podobne sytuacje zdarzały się z osobami posiadającymi paszporty zachodnie lub amerykańskie - na blokadach ukraińskich przepuszczano takie osoby, a przedstawiciele DRL stwarzali często liczne utrudnienia. Stosunek do dziennikarza określało miejsce wydania paszportu. Mój kolega był bardzo zły. Rozmawialiśmy przez cztery godziny. Po tym wywiadzie się uspokoił, ale ogólnie było to dla nas ciężkie doświadczenie, zwłaszcza, że po obydwu stronach ginęli ludzie. Nasze spotkanie odbywało się pod koniec września, a już pierwszego października dzieci miały rozpocząć naukę w szkole po wakacjach. Cała inauguracja roku szkolnego opóźniła się o miesiąc z powodu wojny. Mój kolega pytał mnie czy są w Doniecku jeszcze jakieś dzieci. Ja odpowiedziałam, że są dzieci i szykują się do szkoły. Przekazałam mu też listę jeńców wojennych, których można by było później wymienić. Mój kolega bardzo nie chciał walczyć. Właściwie wszyscy, których spotkałam nie chcieli walczyć, mówili, że to tylko polityka. Osobiście byłam na kordonach i widziałam, jak przedstawiciele obydwu stron wymieniali się lekami, papierosami i innymi rzeczami. Przecież są to ludzie, którzy pochodzą z jednego kraju, mówią w jednym języku, nie są to żadni kosmici, ani Chińczycy. Mieli taką umowę niepisaną "my nie strzelamy do was, a wy nie strzelacie do nas". Niestety, przykre jest to, że cały kierunek działań określiła polityka. Jeśli zaś wrócić do generała Kulczyckiego, to on zginął na początku operacji, był w helikopterze, który został zestrzelony.

Wspominasz Kulczyckiego, wiem, że miałaś też okazję zrobić wywiad z Aleksandrem Zacharczenką. Jakie zrobił na tobie wrażenie ten człowiek?

Z Zacharczenką znałam się już wcześniej. Pamiętam, jak kiedyś weszłam do miejsca, w którym znajdowało się dowództwo Donieckiej Republiki Ludowej, ten człowiek od początku wyglądał mi na ochronę Igora Striełkowa. Miał gips na ręce, podeszłam więc i zapytałam "Czy boli cię ręka?". Odparł, że nie. Zapytałam jak ma na imię, powiedział, że Sasza. Kiedy zobaczyłam potem w telewizji, że mianowano nowego premiera DRL i zobaczyłam jego twarz, to bardzo się zdziwiłam. Kiedy robiłam wywiad, to przez trzy godziny naszej rozmowy sprawiał wrażenie prostego chłopaka, ale teraz widzę, jak bardzo zmienia go władza. Uważam, że do władzy powinni dochodzić ludzie, którzy są psychicznie odporni i mają taką wewnętrzną siłę. Wątpię, by Aleksander Zacharczenko miał coś takiego. To oczywiście moja prywatna opinia, która nie musi mieć jakiegoś pokrycia w rzeczywistości, natomiast wyciągam takie wnioski, bo podczas rozejmu w DLR pojawiły się wewnętrzne problemy. Zacharczenko stracił kontakt ze zwykłymi mieszkańcami republiki. Nie jestem też przekonana, by komukolwiek udało się tam pozbyć korupcji. Pomimo to nie nazywam wojsk Donieckiej Republiki Ludowej terrorystami. Tak długo, jak inni nie będą chcieli wysłuchać tych ludzi, wojna się nie skończy. Oprócz tego widzę, że są to górnicy i inni pracownicy fizyczni. Jest ich za dużo, by można było o nich mówić, że to terroryści i zniszczyć ich.

Praca w takich warunkach nie należy pewnie do najwdzięczniejszych, często podlegasz naciskom?

Zawsze powtarzałam, że będąc dziennikarką pracuję przede wszystkim dla społeczności lokalnych. Nie jestem na usługach przywódców republiki, zbyt wyraźnie widzę ich wady. Często w takich sytuacjach słyszę "proszę popatrzeć na swoją Rosję, tam też macie korupcję i inne wady", ale wtedy odpowiadam, że póki co Rosja jeszcze nie ogłosiła się republiką ludową, a ja tak samo wypunktowuję problemy w swoim kraju. Wielu dziennikarzy ulega takiej polaryzacji - albo piszą o samych zaletach i o tym, co dobre i starają się przemilczeć wszystkie negatywne zjawiska, albo na odwrót, skupiają się wyłącznie na tym, co jest złe. Jeśli nie będziemy wspominać o wadach, to kierownictwo może uznać, że robi wszystko we właściwy sposób. Tylko konstruktywna krytyka może dać efekty. Niestety, ludzie są przyzwyczajeni, że istnieje tylko czarne albo białe: jesteś po naszej stronie, albo po drugiej...

Jak w takim razie twoje ukraińskie reportaże były odbierane przez rosyjskich czytelników?

Różnie. Kiedy pisałam o czymś, co było po ich myśli, wtedy dostawałam lajki, a gdy pisałam o rzeczach nieprzyjemnych, mówili, że sprzedałam się władzy w Kijowie. Podobało się czytelnikom, gdy robiłam wywiady ze zwykłymi ludźmi, z górnikami, opisywałam też taką sytuację, gdy wybrałam się na takie wzgórze, które nazywa się Sawur Mohyła. To punkt strategiczny, z którego w czasie II Wojny Światowej żołnierze radzieccy przepędzili Niemców. Zginęło tam wielu sowietów. Zeszłego lata zmierzyły się tam dwie strony konfliktu o Donbas. Wówczas dziadkowie zarówno jednej, jak i drugiej strony wspominali, że kiedyś walczyli ramię w ramię w tym miejscu, a teraz muszą patrzeć na bratobójcze walki wnuków.

Marina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcyMarina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcy Marina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcy Marina Achmedowa, rosyjska reporterka i pisarka, fot. materiały wydawcy

Czym się różni konflikt w Donbasie od tego, co dzieje się na Kaukazie?

Na Kaukazie konflikt rozgrywa się między lokalnymi przedstawicielami a władzą. Cywile w tym nie uczestniczą, nie ma tylu ofiar, nie strzela się z ciężkiej broni w stronę dzielnic mieszkalnych. Na Kaukazie nie siedzi się w schronach. Mimo, że na Kaukazie uczestniczyłam w konwojowaniu ciał do kostnicy wojskowej, to nie widziałam tam takiej ilości trupów, jaką widziałam w Donbasie. W lutym nie dało się przebywać w Doniecku. Miasto było otoczone pierścieniem ognia. Istniała groźba, że to świństwo zabije większość ludzi. W DRL Codziennie ginęli też cywile .

Pewnego dnia trafiłam do kostnicy. Szliśmy przez korytarz, zwłoki leżały wszędzie, także na podłodze. Niekiedy sterty sięgały aż do sufitu. Dla mnie był to wstrząsający widok. Dziesiątki ciał cywili. Ręce, nogi... Chodziliśmy po podłodze całej poplamionej krwią. Jeden pracownik chodził z błędnym wzrokiem i pytał nas nieustanie "Co mam zrobić z tą kobietą, co mam zrobić z tą kobietą, ona jest samotną matką i zostawiła wśród żywych swoje dziecko...?".

Z drugiej strony często odwiedzam jeńców ukraińskich przetrzymywanych w DLR. Rozmawiam z nimi, robię zdjęcia, publikuję je w mediach. Ich matki często piszą do mnie na Facebooku. W lutym zdarzyła się taka sytuacja, że opublikowałam zdjęcia kilku takich chłopaków. W każdym z nich swojego syna rozpoznały co najmniej trzy kobiety. Pisały do mnie. Ich synowie zaginęli na froncie i każda z matek chciała wierzyć, że jej dziecko trafiło do niewoli. Jeśli jednak ktoś nie daje znaku życia dłużej niż przez cztery miesiące, cóż... Najpewniej został zabity. Najgorsze zaś jest to, że w takich warunkach ich ciała być może nigdy nie zostaną zidentyfikowane. Kiedy płonie czołg, to prawie nic nie zostaje, trudno zrobić analizę DNA. W niektórych miejscowościach w trakcie walk pociski rozrywały żołnierzy na kawałki. Potem strzępki ciał potrafią roznieść lisy albo psy... Wiele matek nigdy nie dowie się jaki los spotkał ich synów. O tym, że zginęli te kobiety dowiedzą się najpewniej dopiero, gdy skończy się ta wojna. Teraz mówi się im, że ich synowie są więźniami.

Czy to, co teraz przeżyłaś w Donbasie też stanie się kanwą kolejnej książki fabularnej?

Na razie nie, ale ukazała się antologia moich reportaży z Majdanu.

Pytam, bo wiem, że pierwsza przetłumaczona i wydana właśnie w Polsce książka, którą napisałaś, czyli "Musiałam umrzeć" choć jest fikcją zawiera też szereg wspomnień i prawdziwych doświadczeń z wizyt na Kaukazie...

Zanim powstała książka, napisałam reportaż "Zrozumieć smoka" , w którym opowiadałam o grupach terrorystycznych działających w Dagestanie. W moim przekonaniu nie można pozbawiać ludzkiej twarzy jednostki reprezentującej jakąkolwiek grupę. Właściwie każdy w Rosji dostawał codziennie wiadomości z Kaukazu, ale to były krótkie informacje, bardzo pobieżne, mówiące głównie o tym ilu bojowników zginęło. Wszystko odbywało się anonimowo. Nikt nie umiał sobie wyobrazić co to byli za ludzie, dlaczego zdecydowali się podejmować tak dramatyczne kroki, co ich zmusiło, by iść do lasu ("pójść do lasu" to popularne w Rosji określenie bojowników, wzięło się stąd, że najczęściej grupy walczące nie mieszkają w domach w swoich wsiach, tylko przenoszą się właśnie do pobliskich lasów i tam planują działania - przyp. DW). Większość mieszkańców Rosji postrzega ich jako monstra, barbarzyńców, nieludzi. Ja jako dziennikarka postanowiłam dotrzeć do człowieka. Nie podoba mi się też, kiedy w rosyjskich mediach dziennikarze używają wielu niewłaściwych, negatywnie nacechowanych określeń na Ukraińców. Uważam, że to pozbawia człowieka ludzkich cech. Wtedy kiedy nie widzisz w innej osobie człowieka, łatwiej ją zabić. W mojej pracy dostrzegam więc też pewien cel antropologiczny - przywracam ludziom ich wartość, daję im głos.

Wracając do Kaukazu i mojej książki. Uczestniczyłam jako obserwator w operacji antyterrorystycznej. Kiedy pojechałam z ciałami bojowników do kostnicy, spotkałam się z ich krewnymi, spotkałam się też z dziewczynami zabitych, to były te osoby, które mogłyby potencjalnie zostać szachidkami, samobójczyniami, które wysadzają się gdzieś w centrach dużych miast w imię cudzych interesów.

Reportaż spotkał się z bardzo dużym odzewem. Zwykli ludzie, którzy nie mieli nic wspólnego z politykowaniem, zaczęli mówić, że musimy skończyć wojnę na Kaukazie, przecież tam też są ludzie! Wtedy poczułam, że obrałam właściwą drogę. Poczułam też , że chcę napisać dłuższą książkę. Było mi tym łatwiej, że wciąż miałam sporo materiałów, których nie wykorzystałam pracując nad reportażem.

Na ile część książki poświęcona dzieciństwu bohaterki jest bliska temu, co ty pamiętasz ze swojego dzieciństwa na Syberii?

Oczywiście niczego takiego nie doświadczyłam na Syberii, ale moi rodzice pochodzą z Kaukazu. Gdy miałam siedem lat tata zdecydował mnie wysłać na miesiąc do swojej rodziny. Strasznie narzekałam, że musiałam tam spędzić aż tyle czasu. Ponieważ moja babcia od strony taty miała jedenaścioro dzieci i ogrom wnuków, nikt nie traktował mnie wyjątkowo. W moim Tomsku byłam przyzwyczajona do tego, że jestem sama, jestem najważniejsza. Zawsze byłam egocentryczką i wciąż się tego nie pozbyłam (śmiech), w dzieciństwie byłam wręcz nieznośna i obrażał mnie ten brak uwagi. Dodatkowo nie rozumiałam języka, którym posługiwała się rodzina babci, bo mówiłam tylko po rosyjsku. Oburzał mnie też fakt, że mając siedem lat musiałam nosić ciężkie dzbany z wodą (śmiech). Oczywiście nie chodziłam tam. Jeden raz babcia prawie mnie sprała za to. Wtedy się z nią pobiłam. To było szokujące dla innych domowników. Nie do pomyślenia jest, by dziecko na wsi w Dagestanie kłóciło się ze swoją babcią. Ja zawsze broniłam swojej niezależności. W pewnym momencie babcia zadzwoniła do mojego taty i kazała mu zabrać mnie stamtąd. Nigdy nie potrafiłam polubić tamtej rodziny. Ja dla nich zawsze byłam obcą. Lubiła mnie moja rosyjska babcia. Teraz z biegiem czasu żałuję, jest mi przykro, że nie potrafiłam się dostosować i zrobić wszystkiego, by dziadkowie z Dagestanu mnie polubili. Jeszcze jedno mi się przypomniało! W Dagestanie nasza rodzina nie miała słodyczy, babcia nie pozwalała mi brać cukru.

Tak jak babcia bohaterki twojej książki?

Nie dokładnie, tamta babcia przecież dawała dziewczynce kostkę cukru do herbaty. Ja nawet na tyle nie mogłam liczyć. Bohaterka podkradała cukier i wierzyła, że namawia ją do tego szejtan, a ja robiłam to, bo wiedziałam, że ten cukier także i do mnie należy (śmiech).

Oddałaś też swojej bohaterce pewną historię rodzinną z białym koniem, który wrócił z wojny i płakał...

To historia mojego prapradziadka od strony mamy. Prababcia, która w książce tka dywan jest moją rodzoną praprababcią.

Prababka tkająca dywan pojawia się w snach głównej bohaterki "Musiałam umrzeć". Dla ciebie sny też są ważne?

Tak. Miałam taki sen. Widziałam młodego mężczyznę, który miał rude włosy i niebieskie oczy, w piętnastoosobowej grupie zbierał się do walki z armią rosyjską. Wtedy trwała wojna o niepodległość Kaukazu, Rosja chciała włączyć ten teren do swoich terytoriów. Wtedy, we śnie, spytałam tego chłopaka po co iść walczyć, skoro jest ich tak mało i wiadomo, że zginą, a on powiedział tylko jedno słowo - "honor". W tym samym śnie zobaczyłam swoją prababcię, która siedziała w pustym domu na glinianej podłodze i tkała dywan i powtarzała "wszystko zabrali, nic nie zostawili". Wtedy nie rozumiałam, co znaczą te słowa, dopiero po tym śnie zaczęłam dopytywać rodziców, jaka jest historia naszej rodziny. Kiedy opowiedziałam ten sen swojej mamie, powiedziała mi, że to wszystko jest prawdą. Dodała też, że jeśli mąż ginie, to jego rodzina zabiera cały majątek wdowie, odbiera dzieci, a ją wysyła do jej rodziców. Z praprababcią też tak było, tylko ona jeszcze na jakiś czas została w domu męża, bo musiała skończyć tkać swój dywan. Moja praprababcia wyszła po raz drugi za mąż i urodziła chłopczyka. Ten uchodził zaś za dziwaka, nie lubił siedzieć w domu, lubił chodzić po górach, chodzić na bosaka, śpiewać. Dorastał w nieciekawych czasach. Zaczął się wielki głód, wielu ludzi umarło, ciała leżały na ulicach. Żywi bali się wychodzić z domów, a praprababcia wychodziła i zbierała ciała i urządzała pogrzeby. Zyskała wielki szacunek społeczności i wysokie stanowisko, nazywano ją prawie świętą. Pewnego dnia jednak wśród zwłok ludzi znalazła ciało swojego synka. Wydaje mi się, że ta historia będzie zaczątkiem nowej książki.

Marina Achmedowa podpisuje polskie wydanie książki 'Musiałam umrzeć', fot. Dominika WęcławekMarina Achmedowa podpisuje polskie wydanie książki "Musiałam umrzeć", fot. Dominika Węcławek Marina Achmedowa podpisuje polskie wydanie książki "Musiałam umrzeć", fot. Dominika Węcławek Marina Achmedowa podpisuje polskie wydanie książki "Musiałam umrzeć", fot. Dominika Węcławek

W rozmowie z Zygmuntem Dzięciołowskim prowadzącym bloga Media w Rosji powiedziałaś, że Kaukaz to Rosja w mikroskali, myślisz, że można nawet powiedzieć, że jest to Rosja w krzywym zwierciadle, które uwypukla to, co w tym kraju jest dobre i to, co złe?

Tak, można tak powiedzieć. Na Kaukazie mieszkają bardzo prości ludzie, jeśli już jest korupcja, to w znacznie większej skali. To wszystko dlatego, że rozpowszechniony jest nepotyzm. Ludzie się dziwią, jeśli ktoś nie chce dać łapówki, albo - co gorsza - idzie zrobić donos na prokuraturze. Uważają taką osobę za wariata. Z drugiej strony przyjeżdżając na Kaukaz można doświadczyć niesamowitej gościnności. Jeśli gospodarze nie mają pieniędzy, by was czymś poczęstować, pójdą do krewnych, by się zapożyczyć. Dadzą gościowi najlepsze łóżko. Najlepiej takie zachowania widać w Czeczenii. Gość w rodzinie Czeczeńca jest święty. Nikt z zewnątrz nie ma prawa mu zrobić krzywdy. Niezależnie od tego, czy gospodarz was lubi, czy nie, będzie was bronił. Wszystko się zmienia w momencie przekroczenia progu domu...

My bardzo rzadko mamy okazję posłuchać takich relacji. Kiedy wspomniałaś o korupcji i nepotyzmie z miejsca przypomniał mi się film "Lewiatan", który pozwolił wielu widzom poznać nieco inne oblicze Rosji - już nie Moskwa, nie urzędnicy, nie wojskowi, a prowincja, korupcja... Jestem ciekawa jak ty odebrałaś ten film?

Specjalnie go nie oglądałam... Przez szereg lat pisałam reportaże o życiu na rosyjskiej prowincji. Wiele naszych wsi umiera, wiele złych rzeczy dzieje się nie tak jak powinno, ale warto pamiętać, że są też dobrzy ludzie, którzy sobie radzą. Nie mniej jednak w ciągu ostatniej dekady u naszych reżyserów pojawiła się moda, by pokazywać wyłącznie ciemne strony tego, co się dzieje na prowincji. Wszystko w czarnych brawach, wszystko bez wyjścia - przecież tak nie jest! Kiedyś pojechałam do obwodu riazańskiego, z pięćdziesięciu domów tylko dwa były zamieszkałe przez starszych ludzi, ich życie było bardzo ciężkie. Można by było nakręcić tam bardzo straszny film. Mój reportaż stamtąd też mógłby być tak przerażająco beznadziejny, gdyby nie to, że głównym jego bohaterem stał się pracownik poczty. To była patologicznie szczera osoba, szalenie sumienna i pracowita. bez wytchnienia ruszał w objazd po całej okolicy, by dostarczyć przesyłki do tych pojedynczych osób rozrzuconych po wymarłych wsiach. Szliśmy przez wypalony las w głębokim śniegu, mróz był silny, temperatura spadła do -35 stopni. Mieliśmy ze sobą nie tylko przekazy pieniężne i listy, ale też produkty żywnościowe, bo sklep przyjeżdża do tych ludzi tylko raz w tygodniu. Kiedy już czułam kompletne zmęczenie, zaczynałam dygotać z zimna, zapytałam go, czy ci ludzie naprawdę są warci tego, byśmy tu zmarli z głodu i wyziębienia, on powiedział, że ma taki obowiązek, że ludzie go potrzebują i nie może ich tak zostawić. Kiedy ukazał się ten mój reportaż, okazało się, że jest to tekst o sile, uporze, o oddaniu , o szacunku dla drugiego człowieka. Naszym zadaniem jest poszukiwanie takich ludzi - normalnych, czyli takich, którzy chcą się zachowywać godnie, chcą walczyć z korupcją, są porządni. Chcemy dawać czytelnikom przykład, że inne życie jest możliwe, że nie trzeba być albo biedakiem, albo grubym biznesmenem, łapówkarzem, politykiem. Chcemy mówić, że są w Rosji porządni ludzie. Historie takie, jak "Lewiatan" wywołują w widzach poczucie żalu, a moim zdaniem filmy powinny raczej wywoływać poczucie dumy.

Gdybyś miała powiedzieć, co jest ważne dla przeciętnego, prostego Rosjanina spoza stolicy, co byś wymieniła?

Główną wspólną cechą jest to, że oni wszyscy lubią Rosję. W sytuacji, gdy mają małe emerytury, państwo o nich zapomina, oni wciąż deklarują szczerą miłość i fascynację. Dobrym przykładem takiego uwielbienia dla ojczyzny była moja niedawna wizyta w hucie szkła. Pracownicy stracili miejsca pracy, mają niska emeryturę, ale oni lubią swój kraj. Dlaczego? Bo to nasza Rosja...

Czy po tym wszystkim co widziałaś w swojej pracy nie myślisz czasem, że lepiej było zostać w piśmie dla kobiet i zajmować się sukienkami celebrytek?

To nie byłoby interesujące. Mnie ciekawią zwykli ludzie. Nie ma nic na Ziemi bardziej ciekawego, niż poznanie drugiego człowieka - prawdziwe, szczere spotkanie z innym.

Marina Achmedowa, 'Musiałam umrzeć', wyd. ZnakMarina Achmedowa, "Musiałam umrzeć", wyd. Znak Marina Achmedowa, "Musiałam umrzeć", wyd. Znak Marina Achmedowa, "Musiałam umrzeć", wyd. Znak

Więcej o: