Uciszyć Pendolino - marzę o podróży bez konieczności słuchania cudzych rozmów telefonicznych

Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka. Konduktorze łaskawy, zabierz nas gdziekolwiek, byle cicho. Bo w Pendolino wszystko jest super, oprócz gadających przez telefon współpasażerów.

Jechałam ostatnio Pendolino. Ja wiem, to nic takiego, wszyscy już jechali, nie ma się czym chwalić. Ale ja bardzo to przeżywałam, bo mam duży kłopot z pociągami. To znaczy - bardzo je lubię, jeżdżą po szynach, są ekologiczne, nie stoją w korkach i takie tam, ale niestety zazwyczaj nie jestem w stanie znieść ich zapachu. Pociągi, szczególnie te długodystansowe, śmierdzą przeokrutnie i ten smród na ogół strasznie na nas przechodzi. W nos wchodzi, w ubranie, w rzeczy, z którymi się jedzie. Jak się z takiego pociągu wyjdzie, to człowiek natychmiast musi się wykąpać i przebrać, bo inaczej cały dzień będzie za nim chodził ten smród. I dlatego nie lubię pociągów. No, ale w Pendolino było inaczej, bo okazało się, że za 149 zł (bilet kupowany w ostatniej chwili, delegacja) naprawdę nie śmierdzi. Nawet w pociągowej toalecie. I muszę przyznać, że to był dla mnie szok. Ten brak smrodu nawet w toalecie (do tej pory przeżyłam to chyba tylko w pociągach niemieckich i belgijskich, bo w TGV francuskim nieźle waliło). Ale kiedy już wyszłam z tego szoku okazało się, że nawet Pendolino ma swoje wady. Zacznijmy jednak od początku.

Wagony są super, bo niepodzielone na te sześcioosobowe przedziały. Siedzi się normalnie, przodem albo tyłem, koło nas ewentualnie jakiś pasażer. Ewentualnie, bo Pendolino jest drogie i na szczęście mało osób nim jeździ, a zawsze przyjemniej jechać w prawie pustych wagonach niż w ścisku (ironia). I kiedy już wyjęłam ten komputer (miałam zamiar pracować, chociaż cholera jasna nie ma Wi-Fi, jak to tak bez Wi-Fi za 149 zł?) i książkę (miałam zamiar poczytać, kiedy już praca mi się znudzi), zaczęło się. Ja wyjęłam komputer, inni telefony. I zaczęli obdzwaniać. Przyjaciół, znajomych, pracowników, kontrahentów. W czasie niespełna trzech godzin (stacja docelowa - Kraków) dowiedziałam się:

- o ciężkim raku mamy jednego pana. Relacjonował przebieg choroby chyba komuś bliskiemu, bo wchodził w intymne szczegóły. Najpierw chemioterapii, potem jak kiepsko on to wszystko znosi, następnie plany weekendowo-wyjazdowe. "Wiesz, muszę się oderwać, odetchnąć, choć na chwilę zapomnieć. Nie wiem, co będzie, nie wiem, ile czasu jej zostało. Nie wiem, czy to dobra terapia, w tej chwili nic nie wiadomo. Ale muszę chronić siebie i swoją rodzinę" . Starał się mówić cicho, ale wiecie, jak to jest, kiedy ktoś tak cicho coś opowiada.

- o najnowszych projektach biznesowych innego pana. Na szczęście mówił tak skomplikowanym językiem i o takiej dziedzinie biznesu, że niewiele potrafiłam zrozumieć. Poza tym kogo obchodzi, jak ten pan zarabia swoje miliony. Pan mówił normalnie, wyglądało na to, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że i tak nikt go nie rozumie.

- wysłuchałam szczegółowej i bardzo złośliwej reprymendy, połączonej ze złośliwym wyśmiewaniem czyjegoś niezrozumienia poleceń. To było najgorsze, bo koleś (szef?) siedział za mną i ewidentnie upajał się swoimi złośliwymi uwagami i tym, że cały wagon słucha, jaki jest ęntelegęntny i wspaniale zarządza personelem. O mój Boże.

- jak jedna pani opowiadała drugiej pani swoje życie, w którym kompletnie nic się nie dzieje. Wstaje rano, je śniadanie, bułkę z szynką, jakimś pomidorem. Potem telewizję poogląda, zakupy zrobi. Wczoraj była u lekarza. Bo ją bolało. Dzisiaj już przestało. Kalafiora kupiła na obiad. Na zupę. Dobra wyszła. Potem telewizja. Pooglądała. Popatrzyła przez okno. Nie wiem, czemu tego nie nagrywałam, myślę, że mógłby powstać na tej podstawie jakiś porządny polski serial i ja wreszcie zarobiłabym godziwy pieniądz.

Po drodze było jeszcze kilka krótszych, niewiele znaczących rozmów, bo trwały zaledwie kilka minut każda. Do mnie nikt nie zadzwonił, choć być może to wina mojego telefonu, który ciągle nie miał sieci. Normalnie, jak to w drodze do Krakowa. Pole, pole, las, las, trzy domki, krowa, rzeka. Nie wiem, jakie telefony mieli tamci, ale kupowałabym (Ja mam tzw. wiodący model na rynku, który jednak sieć łapie tylko w centrum dużych miast. Naprawdę dużych). W każdym razie - nie mogłam się odegrać. I chyba bym się też wstydziła.

Kiedy opowiedziałam tę historię koleżance, która, jak to Polka, od kilku dobrych już lat mieszka w Anglii, zapytała: "Ale jak to, nie macie cichych wagonów?" .

"A co to są ciche wagony???"

"Ano takie, w których nie można rozmawiać przez telefon" - usłyszałam. Właśnie się dowiedziałam, że i u nas, na razie na próbę, mają być wprowadzane takie wagony . Czego i państwu, i sobie życzę.

PS. Ciekawe, kto będzie w tych wagonach pilnował ciszy. I jak głośno.

Więcej o: