''Daj spokój, nie ma żadnego pociągu''. Poznajcie prawdziwych poszukiwaczy skarbów

Sny o "złotym pociągu", który rzekomo udało się odnaleźć w okolicach Wałbrzycha, zaktywizowały łowców przygód z całego świata. Zwróciły też naszą uwagę na tych, którzy w konspiracji - bo to nielegalne - poszukują skarbów. Kim są? Był jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Ruszyliśmy z nimi.

Rześki wrześniowy poranek gdzieś w Górach Sowich. Silnik rzęzi, a koła co i raz buksują w błocie. Droga jest wyboista, gałęzie drapią karoserię. Raz na jakiś czas kamień zahacza o podwozie. Kierowca odwraca się do mnie, porozumiewawczo mrugając okiem, i rzuca pod nosem: - Służbówka to najlepsza terenówka. No tak. Teraz jedziemy do nieco innej pracy. Można powiedzieć, że to "intrygująca rozrywka po godzinach", ale jest w tym stwierdzeniu sporo nieścisłości. Tropienie pamiątek z przeszłości, określane często romantycznym mianem poszukiwania skarbów, to zajęcie intrygujące, ale też żmudne, wymagające determinacji, ciekawości świata. Przede wszystkim zaś jego najaktywniejsza część odbywa się grubo PRZED godzinami "normalnej" pracy. Jest więc wcześnie. Bardzo wcześnie. Gdyby nie gęstwina leśna i liczne wzniesienia terenu, pewnie moglibyśmy podziwiać coś, co autor jednej z popularnych piosenek nazwał "poranną zorzą".

Zanim ruszyliśmy na wyprawę, musieliśmy uzgodnić zasady współpracy. Moi przewodnicy, nazwijmy ich po prostu poszukiwaczami, nie chcą zdradzać personaliów. Ten wyższy, kierowca, dalej zwany przeze mnie Stefanem, na oko ma lat czterdzieści pięć i podobno wiele wspólnego z badaniem i dokumentowaniem historii Dolnego Śląska. Drugi - powiedzmy, że Marek - to wesoły trzydziestokilkulatek, który pełni funkcję pilota. Trzyma w ręku plik map i wydruków, które nieustannie porównuje z naszą pozycją w GPS-ie. W regulaminowym czasie pracy zajmuje się kontrolą napędu maszyn latających w pewnym dużym obiekcie cywilnym.

Obiecałam, że nie zdradzę lokalizacji, do której jedziemy. Moi poszukiwacze wiedzą dobrze, że nie brak w internecie filmików, na których dziarskie grupy wesołych panów - popijając wódeczkę, piwko i smażąc kiełbaski - hasają sobie po polach i wygrzebują monety. Oni tacy nie są. I jeśli tak bardzo chcę jechać z nimi na poszukiwania, to muszę to zaakceptować. Nie jest to trudne.

Nazistowscy planiści potrafili doskonale masować zejścia do podziemnych skrytek i tuneli. Do dziś na Dolnym Śląsku można bez trudu natrafić na takie pozostałości (fot. Dominika Węcławek)Nazistowscy planiści potrafili doskonale masować zejścia do podziemnych skrytek i tuneli. Do dziś na Dolnym Śląsku można bez trudu natrafić na takie pozostałości (fot. Dominika Węcławek) Nazistowscy planiści potrafili doskonale masować zejścia do podziemnych skrytek i tuneli. Do dziś na Dolnym Śląsku można bez trudu natrafić na takie pozostałości (fot. Dominika Węcławek) Nazistowscy planiści potrafili doskonale maskować zejścia do podziemnych skrytek i tuneli. Do dziś na Dolnym Śląsku można bez trudu natrafić na takie pozostałości (fot. Dominika Węcławek)

Gdy auto wreszcie zatrzymuje się u podnóża jednego z wypiętrzeń, a trzewia przestają nam rezonować, Marek pyta retorycznie: - Więc chcesz wiedzieć, jak się szuka? Teatralnie podchodzi do bagażnika wysłużonego kombiaka i niespiesznie wyciąga brezentowe pakunki. - Jest to zarazem bardzo łatwe i trudne. Łatwe jest przede wszystkim w teorii. Jeździsz sobie detektorem... - tu Marek naśladuje pozę typowego poszukiwacza monet - ...detektor piszczy, się kopie i się zabiera to, co tam się znajduje pod ziemią. W rzeczywistości nie jest to takie proste, a przede wszystkim jest to nielegalne.

Złodzieje skarbu narodowego

Oto powód naszej konspiracji. Moi poszukiwacze swoje zajęcie traktują poważnie, a jednocześnie mają pełną świadomość łamania przepisów polskiego prawa, te bowiem mówią (Ustawa z dnia 23 lipca 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami): Kto bez pozwolenia albo wbrew warunkom pozwolenia poszukuje ukrytych lub porzuconych zabytków, w tym przy użyciu wszelkiego rodzaju urządzeń elektronicznych i technicznych oraz sprzętu do nurkowania, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny.

- Monopol na wydawanie zezwoleń ma Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków, a właścicielem każdego malutkiego gówienka, które ktokolwiek kiedykolwiek upuścił i skończyło w ziemi, jest skarb państwa - sarka Stefan. - No dobra, dlaczego w takim razie nie załatwimy sobie pozwolenia na nasze poszukiwania i ryzykujemy nie tylko utratą wolności, ale też przejęciem sprzętu oraz znalezisk? - dopytuję. - Nie ma to sensu - rzuca Stefan, a Marek dodaje, że ustawa, Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków oraz jego zwierzchnicy wcale nie zabezpieczają zabytków i nawet im na tym nie zależy, ale kasują za to niemałe pieniądze.

- Prawda jest taka, że sam WUOZ nie prowadzi żadnych specjalnych działań zmierzających do pozyskania zabytków, czy to ukrytych czy porzuconych, albo choćby pałaców - kwituje Marek. Wie, co mówi, na swoim koncie ma kilkanaście wypraw szlakiem "śląskiej Doliny Loary", jak określa się pięknie okolicę usianą pałacami, z których wiele pozostaje w stanie ruiny.

- Szukanie legalnie - to już precyzuje ustawa o ochronie zabytków. Największy problem jest w tym, że trzeba bardzo zawęzić teren poszukiwań, tym samym w piśmie pali się miejscówkę, a na koniec urząd może nie wydać pozwolenia. Kopie się na własny koszt, a to, co się wykopie legalnie, trafia do magazynów, a potem najpewniej na śmietnik - smutno dodaje Stefan. O tym, dlaczego tak jest, jeszcze pogadamy, tymczasem trzeba przygotować się do prawdziwych poszukiwań.

Ile starych monet może przyjąć muzeum? Ile z nich trafi potem do magazynu, lub na śmietnik? Tymczasem są ludzie, którzy zatroszczyliby się o te skarby... (fot.: MorgueFile)Ile starych monet może przyjąć muzeum? Ile z nich trafi potem do magazynu, lub na śmietnik? Tymczasem są ludzie, którzy zatroszczyliby się o te skarby... (fot.: MorgueFile) Ile starych monet może przyjąć muzeum? Ile z nich trafi potem do magazynu, lub na śmietnik? Tymczasem są ludzie, którzy zatroszczyliby się o te skarby... (fot.: MorgueFile) Ile starych monet może przyjąć muzeum? Ile z nich trafi potem do magazynu, lub na śmietnik? Tymczasem są ludzie, którzy zatroszczyliby się o te skarby... (fot.: MorgueFile)

Miejscówka

To jest największy zgryz. Gdzie szukać? Prawdziwi poszukiwacze nie biegają w ciemno po każdym polu i lesie. My też znaleźliśmy się nieprzypadkowo w tym konkretnym rejonie. Okolice Wałbrzycha bywają określane przez przewodników jako miejsce magiczne. To jednak, co działo się tu pod ziemią, z czarami może mieć tyle wspólnego, że bliskie jest opisom piekła. Mówimy oczywiście o okresie, gdy w górach rozciągających się między Wałbrzychem a Jelenią Górą naziści przygotowywali miejsce do realizacji swoich kolejnych projektów wojennych. W Kamiennej Górze znaleźć można dziś sztolnie, w których już od końca 1943 r. pracowano nad nowoczesnymi maszynami latającymi, w tym także "latającym skrzydłem" Arado 555. W Osówce turystom udostępniono do zwiedzania część chodników wykutych w głębi góry, tak dużych, że mogłyby pomieścić niemieckie czołgi z okresu II wojny światowej. Niedaleko, we wnętrzu góry Włodarz, przygotowywano podobne "podziemne miasto" - wszystko to wraz z tunelami pod zamkiem Książ funkcjonuje pod wspólną nazwą Riese.

Od kilku tygodni zaś całą Polskę elektryzują doniesienia o rzekomo odnalezionym "złotym pociągu", które przyciągają licznych amatorów sensacji XX wieku już nawet nie w góry, a na kolejowe nasypy na przedmieściach Wałbrzycha. - Daj spokój, nie ma żadnego pociągu. Po pierwsze tę miejscówkę już dawno przebadano, po drugie - jakie złoto? Skąd? Ze zniszczonego wojną Breslau? Wolne żarty. Pociąg pancerny... Aha. Oczywiście - śmieje się Marek, rozkładając kolejne sprzęty, które będą nam potrzebne. Dodaje jeszcze pod nosem, że pewnie ktoś chciał sobie legalnie pogrzebać w miejscu wskazanym ponad dekadę temu przez pewnego znanego w środowisku poszukiwacza, ale sprawa wymknęła się spod kontroli. No i klops. Za chwilę przekonuję się też, że nikt nie mógł zobaczyć pociągu na zdjęciu z georadaru. No dobrze. My się rozgadujemy, a słońce coraz wyżej. Więc jak właściwie wybiera się miejscówkę?

- To zależy, czego szukasz - enigmatycznie wyjaśnia Stefan. Bo w sumie poszukiwacze skarbów, oprócz tego, że działają z różnych powodów, jedni z czystej ciekawości, inni dla satysfakcji płynącej z potwierdzenia historycznych domniemywań, jeszcze inni dla sławy i bogactwa, to dodatkowo dzielą się na grupy tematyczne. Ludzie szukają najczęściej rzeczy cywilnych, w tym depozytów, ale jak dopowiada wesoło Marek, tu mamy dalszy podział na hurt i detal. Są tacy, co podobno nawet z tego żyją, ale wieści o nich mój poszukiwacz określa mianem "półlegendarnych". Stefan wyjaśnia, że zdecydowana większość poszukiwaczy działa na małym terenie, na własną rękę lub w niewielkich grupkach. "Cywilni" łażą na pozór bez celu po polach i kończą dzień z garścią monet oraz drobnych przedmiotów. Eksplorują śmietniska, wygrzebując porcelanę lub metalowe elementy zastawy stołowej, niekiedy są to rzeczy zachowane w świetnym stanie, częściej jednak uszkodzone.

Choć poszukiwanie skarbów może kojarzyć się z romantyczną przygodą, najczęściej za pomocą ramy czy wykrywacza metalu odnajduje się nie tak stare 'skarby' (fot. Robert 'Kovu' Michalski)Choć poszukiwanie skarbów może kojarzyć się z romantyczną przygodą, najczęściej za pomocą ramy czy wykrywacza metalu odnajduje się nie tak stare "skarby" (fot. Robert "Kovu" Michalski) Choć poszukiwanie skarbów może kojarzyć się z romantyczną przygodą, najczęściej za pomocą ramy czy wykrywacza metalu odnajduje się nie tak stare "skarby" (fot. Robert "Kovu" Michalski) Choć poszukiwanie skarbów może kojarzyć się z romantyczną przygodą, najczęściej za pomocą ramy czy wykrywacza metalu odnajduje się nie tak stare "skarby" (fot. Robert "Kovu" Michalski)

- W środowisku poszukiwaczy militariów jest inaczej. Przeczesuje się rejony walki, okrążeń, siedzib garnizonów, umocnień i temu podobne lokalizacje - mówi Stefan. My znajdujemy się właśnie nieopodal jednego z intrygujących militarnie miejsc. Mamy ze sobą zdjęcia satelitarne pokazujące faktyczny wygląd terenu z lotu ptaka, mamy podręczną mapkę pokazującą warunki geologiczne, mapę hipsometryczną i coś, co laik określiłby mianem szarych mazów na szarym tle. Do tego oczywiście GPS, podręczny, ledwie kilkukilogramowy zestaw do kopania, plecaki, szczoteczki do wstępnego oczyszczenia znalezisk, folię i szmaty do ewentualnego zabezpieczania naszych "skarbów". I termos, to bardzo ważna rzecz. Jeden z kawą, drugi z herbatą, wałówkę, w tym nieśmiertelne sucharki. Wolę nie dociekać, czy to rekwizyt na potrzeby mojej wizyty czy po prostu nikomu nie chciało się zrobić kanapek. Ciężkie, impregnowane buty zapadają się w wilgotnej glebie. A ja z zaciekawieniem łypię na stelaż, który dźwigamy wspólnie z ziemi.

Wróżenie z magnesu

- To jest rama, bądź dla niej łagodna - ceremonialnie przemawia Marek. Idziemy z nią przez las, ostrożnie, żeby nie zaczepiać o chaszcze. Niesiemy ją niczym lektykę, z tym że rama jest pusta. Laika pewnie skonsternowałby ten widok. Jak to? Ten stelaż posłuży nam do szukania skarbów? Czyli żadnego tam pikającego cudeńka na kiju nie bierzemy? Moi "gospodarze" mówią mi "daj spokój", taki "pikacz na patyku" jest dobry do szukania "guzików pod liściem". To, co dźwigamy, jest natomiast nieco większym i bardziej wszechstronnym wykrywaczem metalu, główne urządzenie, czyli wspomniana rama, jest wielką cewką, najczęściej ogranicza powierzchnię ponad 1 metra kwadratowego.

- To cudo do poszukiwania dużych obiektów metalowych na większych głębokościach, małych rzeczy nie szukamy ramą, bo to nie ma sensu. Ta cewka powoduje powstanie takiego... - Stefan zatrzymuje się na chwilę i zaczyna gestykulować, zwijając mapę - ...stożka z pola magnetycznego. Dzięki temu badamy grunt znacznie głębiej niż podczas poszukiwań ze zwykłym kijem.

W ten sposób szuka się pojazdów, ich części czy zrzutowisk. Powiedzmy, że tego wrześniowego poranka szukamy właśnie czegoś takiego. Biorę moich poszukiwaczy pod włos, w końcu łażąc po bunkrach i pustostanach, nasłuchałam się już opowieści, na przykład o magikach ze Wschodu, którzy przyjeżdżają z jakimś superdrogim sprzętem, dzięki któremu można wyszperać czołg ukryty w zawalonym tunelu...

- Pewnie, że można i tak... Do poszukiwań większych, jeszcze głębiej ukrytych pojazdów, pomieszczeń i innych skarbów wykorzystuje się na przykład georadary - Stefan pokazuje mi wydruk szarych mazów na szarym tle. Tak wygląda "zdjęcie" z georadaru, a właściwie powinniśmy powiedzieć, że to wynik badania georadarem. To jest najdroższe, a zarazem najbardziej pożądane przez poszukiwaczy urządzenie. Dzięki niemu bez kopania można "zajrzeć" do kilkunastu metrów w głąb ziemi. - Dobrze wyszkolony specjalista na podstawie skanu z georadaru jest w stanie wiele powiedzieć o lokalizacji poszukiwanego obiektu i jego rozmiarze. Warto jednak mieć świadomość, że georadar sam w sobie kosztuje co najmniej trzydzieści tysięcy złotych - mówi Stefan. Kiedy zauważa, jak powoli opada mi szczęka, dopowiada, że to cena tych najtańszych. No tak, wiadomo.

Przykładowe zdjęcie z georadaru (skan dzięki uprzejmości The Andrew Fiske Memorial Center for Archaeological Research)Przykładowe zdjęcie z georadaru (skan dzięki uprzejmości The Andrew Fiske Memorial Center for Archaeological Research) Przykładowe zdjęcie z georadaru (skan dzięki uprzejmości The Andrew Fiske Memorial Center for Archaeological Research) Przykładowe zdjęcie z georadaru (skan dzięki uprzejmości The Andrew Fiske Memorial Center for Archaeological Research)

Obok georadarów sprawdzają się też magnetometry. Wynik skanowania tymi urządzeniami wydaje mi się jeszcze bardziej enigmatyczny. Nie znam się, nie wypowiem się. Poszukiwacze wyjaśniają, że to działa na innej zasadzie, jest też trochę bardziej upierdliwe w użytkowaniu, sprawdza się przy poszukiwaniu pomieszczeń podziemnych. Taki magnetometr kosztuje mniej - najtańsze osiągają cenę "ledwie" kilkunastu tysięcy. A to, co się znajduje? Najczęściej to nie jest żadne złoto czy inne kosztowności. Złom, gwoździe, druty, żużel, blachy - wyliczają poszukiwacze. Potem są śmieci, ale nie takie, jakie mogłyby zafrapować archeologów. Czasami uda się wykopać monety, wyposażenie lub broń...

Drugi pogrzeb złomu

Wreszcie! Nadszedł ten niezwykły moment. Po kilkudziesięciu minutach spacerów w górę i w dół zbocza z naszą ramą, obserwacji terenu, w tym także drzew - te młodsze, które wyrosły po II wojnie światowej, wciąż mają szanse być niższe czy po prostu mniejsze niż te, które rosły w tej okolicy wcześniej - KOPIEMY! Entuzjazm godny wykopkowego debiutanta nie słabnie, macham saperką, panowie kopią obok. Co my tam mamy? Powiedzmy, że znaleźliśmy dość intrygujący przedmiot o charakterze militarnym, niebędący niewybuchem ani bronią palną. Nie jest w szczególnie dobrym stanie, mocno niekompletny, obok jeszcze kilka takich większych elementów, z których można by od biedy spróbować zrekonstruować większą całość. Co dalej? Ludzie, którzy są pasjonatami i szukają takich "skarbów", do jakich my się dziś dokopaliśmy, zazwyczaj wybierają dwie drogi. Pierwsza - zbierają wszystko, czyszczą, konserwują, dbają, pokazują tylko wtajemniczonym. Druga droga - sprzedają.

Tak czy inaczej, w końcu taki przedmiot trafia do kogoś, kto poświęci mu uwagę i będzie się nim cieszył. Moi poszukiwacze mówią z uśmiechem, że przedmiot wykopany nie jest niszczony, o ile nie trafi w ręce państwa. Koniec końców, ile muzeum może mieć u siebie łusek, hełmów, bagnetów, blach samochodów, fragmentów pancerzy? W muzeach takie zdobycze trafiają do skrzyń, znoszone są do piwnic, a po latach wyrzucane... W ten oto sposób owoce ciężkiej nieraz pracy i licznych przepraw z urzędnikami trafiają na śmietnik. Tak to widzą moi poszukiwacze.

- Większość archeologów i urzędasów "ochrony zabytków", przy utrzymywaniu swojego monopolu, zasłania się tym, że przecież to są dobra kultury! A dóbr kultury nie może byle Kowalski z Nowakiem trzymać w domu, bo nie, i koniec - emocjonuje się Marek. A potem dodaje, że jak już Kowalski i Nowak coś znajdą, to szybko tego nie wyrzucą, zakonserwują jak potrafią i będą dbać niekiedy lepiej niż muzea.

Niepozorny, zardzewiały odłamek pocisku pamiętający czasy, gdy dolnośląskie lasy pełne były nazistowskich żołnierzy (fot. Dominika Węcławek)Niepozorny, zardzewiały odłamek pocisku pamiętający czasy, gdy dolnośląskie lasy pełne były nazistowskich żołnierzy (fot. Dominika Węcławek) Niepozorny, zardzewiały odłamek pocisku pamiętający czasy, gdy dolnośląskie lasy pełne były nazistowskich żołnierzy (fot. Dominika Węcławek) Niepozorny, zardzewiały odłamek pocisku pamiętający czasy, gdy dolnośląskie lasy pełne były nazistowskich żołnierzy (fot. Dominika Węcławek)

Stefan się wcina, że powinnam pamiętać o jednym - absolutna większość poszukiwaczy militariów nie zabiera do domu niewybuchów. No bo prasa robi potem z takich ludzi terrorystów. Policja już nieraz w swoich materiałach pokazywała wydmuszki (puste skorupy) pocisków jako groźne arsenały. Tak mówią moi gospodarze, gdy delikatnie oczyszczamy z pierwszej warstwy rdzy kawałki blachy. Czyli gdybyśmy teraz siedzieli nad niewybuchami, to wypadałoby jednak zadzwonić po saperów?

- Oczywiście. Niewybuchów jest w lasach jeszcze całkiem sporo, ale gdzie ich nie ma? To jest Dolny Śląsk, gdzie nie wbijesz łopaty, tam coś jest, ale tak między Bogiem a prawdą nie jest to już tak niebezpieczne jak kiedyś. Mimo wszystko obowiązuje zasada: nie przenosić, nie bawić się, nie kombinować. Często też znaleziska są zakopywane. Taki przesąd.

Patrzę z niedowierzaniem na moich rozmówców. Jak to? Łazić ze sprzętem wartym kilkanaście tysięcy złotych, grzebać w glebie, urobić się po pachy, a potem zakopać? Tak o?

- No wiesz, mamy swoje zasady - mówi Stefan. - Taaa, zasady, powiedz lepiej o przesądach - drążę.

Nie myślałam, że to jest zabobonne towarzystwo, wyglądają na całkiem przyziemnych facetów, a jednak... Zacznijmy od tego, co rozegrało się na moich oczach. Zanim wbiliśmy w ziemię pierwszą łopatę, Marek odkręcił termos i wylał pierwszy kubek. Tak to jest w środowisku "militarki". Otwierając dowolny napój podczas poszukiwań, pierwszych kilka kropel "upuszcza się" za poległych. Sprzedawanie znalezisk przynosi pecha - "ziemia przestaje rodzić". Jeśli kopie się w lesie albo na polu, należy zakopać dołek po pracy. Nie zostawia się zrytego terenu. Najsurowiej jest przestrzegany zakaz kopania na mogiłach i cmentarzach. - Jeśli ktoś to robi, w środowisku czeka go ostracyzm pierwszej klasy - mówi Stefan, a Marek sugeruje, że może też dojść do wymierzenia kar cielesnych.

Środowisko jest specyficzne, sukcesami chwali się po fakcie, dowody często są ukrywane. Co przynosi największą satysfakcję? Chyba to, że się dotarło do przedmiotu, który po raz ostatni był w użyciu 70 lat temu. Albo to, że ludzie, o których pisze się w podręcznikach, mogli podróżować pojazdem, który właśnie wygrzebałeś... To takie dotykanie tajemnicy, mistyczne doświadczanie przeszłości. Może dlatego pewne skarby wracają z powrotem do ziemi. Gdy uklepujemy glebę po skończonych poszukiwaniach, zaczynam rozumieć, dlaczego tak się dzieje. To nawet nie egoizm. To po prostu przekonanie, że niektóre tajemnice należy zostawić tam, gdzie zostały wcześniej ukryte.

Więcej o: