W swoją pierwszą podróż wyruszył pan w wieku 33 lat, tak jak pański dziadek, pisarz i podróżnik Arkady Fiedler. 33 lata to cezura dojrzałości?
- Dorosłość to przede wszystkim odpowiedzialność za rodzinę. Nie łączyłbym tego z konkretnym wiekiem.
Czy odpowiedzialną decyzją był powrót do Polski z Londynu, gdzie miał pan dobrą pracę?
- Pochodzę z małej miejscowości, cenię sobie spokój, a w Londynie codzienność to tylko praca. Żeby żyć na dobrym poziomie, trzeba umieć o siebie zadbać. Ja sobie radziłem, byłem dyrektorem dużego kina w Londynie, miałem możliwość awansu, ale nie dawało mi to satysfakcji.
Wiedziałem, że nie zostanę w Wielkiej Brytanii na zawsze. Ciągnęło mnie do domu. Wracałem do Polski co trzy-cztery miesiące. Gdy w pracy poznałem przyszłą żonę, Brytyjkę azjatyckiego pochodzenia, od razu ją uprzedziłem, że chcę mieszkać w Polsce. Wiedziałem też, że chcę podróżować, a lepiej spróbować i się rozczarować, niż zrezygnować z marzeń. Na urlopie, podczas wyprawy maluchem po Polsce, dotarło do mnie, że właśnie takie życie sprawia mi największą frajdę i w tym naprawdę się realizuję.
Teraz planuję wyprawę z Alaski do Patagonii. Będzie to trzeci mój projekt z cyklu PoDrodze . Pierwszy wiódł wzdłuż granic Polski, drugi, zeszłoroczny - przez Afrykę. A w przyszłym roku, jeśli się uda, ruszę do Ameryk.
Afrykańska podróż Arkadego Fiedlera (for. Albert Wójtowicz) Afrykańska podróż Arkadego Fiedlera (for. Albert Wójtowicz)
Afrykańska podróż Arkadego Fiedlera (for. Albert Wójtowicz)
Nie tylko imię odziedziczył pan po dziadku, p asję również...
- To on zaproponował, żebym był trzecim Arkadym, dostałem więc imię po nim i po moim tacie. Dziadek był naszym domowym wodzem, wielką, inspirującą postacią, biła od niego ogromna charyzma, każdy liczył się z jego głosem, opinią. W latach 20. i 30. dotarł do dziewiczej Amazonii, organizował wyprawy zoologiczne, przywoził okazy dla muzeów. To był ewenement! Mieszkał jednak w Poznaniu, a my w Puszczykowie [miejscowość pod Poznaniem - przyp. red.], więc widywaliśmy go tylko od czasu do czasu.
A jednak miał na pana wpływ.
- Wychowałem się w domu, w którym mieści się muzeum jego imienia pełne egzotycznych przedmiotów, między innymi z Afryki, i zdjęć, z których dziadek na nas spoglądał. To był mój plac zabaw. Eksponaty, na przykład maski afrykańskie, działały na wyobraźnię, a nawet budziły strach. Potem, po śmierci dziadka, tata czytał nam jego książki: "Małego bizona", "Wyspę Robinsona", "Orinoko", "Białego jaguara". Teraz wracam do jego reportaży. Niedawno przeczytałem "Ryby śpiewają w Ukajali", z okazji 80. rocznicy wydania. Wiele książek dziadka jest aktualnych do dziś i myślę, że niejeden współczesny podróżnik mógłby z nich czerpać wiedzę o tym, jak obcować z przyrodą i ludźmi zamieszkującymi najdalsze zakątki świata.
W muzeum w Puszczykowie ciągle przybywa nowych eksponatów. To grupa stylizowanych rzeźb afrykańskich (fot. Tomasz Kamiński) W muzeum w Puszczykowie ciągle przybywa nowych eksponatów. To grupa stylizowanych rzeźb afrykańskich (fot. Tomasz Kamiński)
W muzeum w Puszczykowie ciągle przybywa nowych eksponatów. To grupa stylizowanych rzeźb afrykańskich (fot. Tomasz Kamiński / Agencja Gazeta)
Pan zdecydował się podróżować maluchem. Dlaczego nie na przykład bezpieczną, wielką i wygodną terenówką?
- Bo jazda nim sprawia mi frajdę. To też najbardziej polski z samochodów, wyprodukowano go tutaj w milionach sztuk. Wielu z nas ma przynajmniej jedno wspomnienie związane z fiatem 126p. Tego nie można powiedzieć o żadnym innym aucie.
Jasnozielony maluch był pierwszym samochodem mojego taty. Pojechaliśmy nim nad morze.
- Mój tata miał najpierw pomarańczowego, a potem niebieskiego, kolorem przypominającego samochód milicyjny. Później przesiadł się do dużego fiata. Ale to z fiatem 126p czuję się najbardziej związany. Razem z moją siostrą bliźniaczką, Dianą, czasami braliśmy potajemnie kluczyki do malucha i jeździliśmy nim po ogrodzie. Mieliśmy 11 lat. Potem w liceum zrobiłem na maluchu prawo jazdy. Był to też mój pierwszy samochód - pokonał ze mną tysiące kilometrów po Polsce i Europie.
Na nowo odkryłem fiata 126p sześć lat temu, podczas wyprawy granicami naszego kraju. To była podróż sentymentalna do miejsc, które pamiętałem z dzieciństwa, ale też odkrywcza do tych, których jeszcze nie znałem. Polska była wtedy w budowie, wszędzie powstawały nowe drogi, osiedla, stacje benzynowe. Ogromny boom! Ale największe wrażenie zrobiły na mnie wioski wzdłuż białoruskiej i ukraińskiej granicy, gdzie czas się zatrzymał. Doceniłem wówczas to, że w maluchu jest się bardzo blisko świata. Byłem zmęczony, bolały mnie plecy, pociłem się. Ale ja lubię tak się czasem "zakurzyć". A w tym aucie można zakurzyć się całkiem dosłownie.
Czy maluch, którym w ubiegłym roku wyruszył pan na wyprawę po Afryce, długo przygotowywał się do drogi?
- Najpierw chciałem go udoskonalać, tuningować, ale z czasem doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby zabrać do Afryki auto w stanie zbliżonym do fabrycznego, więc zrezygnowałem z większości przeróbek. Na początku miałem też problem ze znalezieniem mechanika, który podjąłby się zadania. Wielu odmawiało, obawiając się odpowiedzialności za moją maszynę. Kilku myślało, że pojazd "rozkraczy się" na środku Afryki i będę do nich z płaczem dzwonić.
Maluch budził duże zainteresowanie (fot. Albert Wójtowicz) Maluch budził duże zainteresowanie (fot. Albert Wójtowicz)
Maluch budził duże zainteresowanie (fot. Albert Wójtowicz)
Ale okazał się prawdziwym twardzielem?
- Jego zaletą jest prosta konstrukcja. Nawet ktoś taki jak ja, kto nie jest mechanikiem, z czasem może dokonywać drobnych napraw. Bałem się usterek podczas jazdy przez Afrykę, więc dobrze przygotowałem się na remonty. Zabrałem ze sobą mnóstwo części zapasowych, załadowałem nimi także samochód ekipy filmowej, która śledziła i dokumentowała moją podróż. Okazało się, że nie były potrzebne, bo maluch wytrzymał całą drogę...
...aż do Kapsztadu. Jaką Afrykę pan zobaczył?
- Zafascynowała mnie Dolina Omo w Etiopii, gdzie żyje kilka ciekawych plemion, czy park Bwindi w Ugandzie, zamieszkany przez goryle górskie. Afryka rozwija się bardzo szybko. Szutrowe drogi, którymi jechałem w zeszłym roku, dziś mogą już być wyasfaltowane. A jednocześnie mimo rozwoju kontynentu cały czas towarzyszyła mi natura. Jechałem drogą przez busz i przyroda wręcz wdzierała się do kabiny mojego samochodu. Wspinałem się pod górę na pierwszym biegu, dojeżdżałem na szczyt i przede mną rozpościerał się widok na wiele kilometrów w każdą stronę. Natura królowała po horyzont i jeszcze dalej. W takich sytuacjach człowiek zdaje sobie sprawę, że niezależnie od tego, ile się naczytaliśmy, ile zobaczyliśmy zdjęć, obejrzeliśmy filmów, świat na żywo wygląda inaczej niż na obrazku.
"W maluchu jest się bardzo blisko świata" (for. Albert Wójtowicz) "W maluchu jest się bardzo blisko świata" (for. Albert Wójtowicz)
"W maluchu jest się bardzo blisko świata" (for. Albert Wójtowicz)
W podróży trzeba oswoić samotność?
- Często zdarzało się, że pokonanie 200 km drogi zajmowało mi nawet 12 godzin. To była walka z wybojami, błotem czy afrykańską "tarką", czyli drogą gruntową, tak karbowaną, że dało się po niej przejechać tylko z dużą szybkością. Nieustannie trzeba było uważać, żeby nie uszkodzić samochodu na jakiejś dziurze albo kamieniu. Czasem na długich odcinkach miałem chwilę na rozmyślania. Jadąc przez ubogie afrykańskie wioski, zaczynasz rozumieć, jak wielkie znaczenie ma to, w jakim miejscu się rodzimy.
Na filmiku na YouTube widziałam, że dzieciaki wyciągały malucha z błota, świetnie się przy tym bawiąc.
- W większości krajów, przez które przejeżdżałem, nikt nigdy nie widział malucha, więc samochód miał na kontynencie zasłużoną premierę. Był dla mnie nie tylko środkiem transportu, ale także narzędziem do łamania barier. Wzbudzał ogromne zainteresowanie, gdziekolwiek się pojawiałem. Bardzo ułatwiał kontakt z lokalną ludnością, a nawet przejazd przez kontrole drogowe organizowane przez wojsko lub policję. Ludzie często mnie pytali, czy to jest samochód, czy może nowa wersja Tuk Tuka z Indii [zmotoryzowana wersja rikszy - przyp. red.]. Maluch podobał się również dziewczynom, robiły sobie z nim zdjęcia. Dzięki mojej maszynie nie traktowano mnie jak zwykłego białego turystę, a kogoś ciekawego i wartego rozmowy. Wiele osób chciało ją kupić.
Za ile?
- Dwa razy padła oferta tysiąca pięciuset dolarów, co znacznie przekracza jego wartość!
Pańskiej wyprawie wciąż towarzyszyła kamera.
- Tak, celem wyprawy było nakręcenie filmu dokumentalnego z maluchem w roli głównej. Kamera była w moim samochodzie, ale też towarzyszyła mi ekipa mająca za zadanie dokumentowanie miejsc i dróg na trasie. Dokument ma być gotowy w grudniu, w półtoragodzinnej wersji kinowej i rozszerzonej do dystrybucji telewizyjnej i w internecie. Chcę podzielić się w ten sposób swoimi podróżami. Tak jak mój dziadek. On robił to dzięki swoim książkom, ja postanowiłem zabrać się za film. Choć książkę też zaczynam pisać.
Jest pan filmowcem, podróżnikiem czy turystą?
- Chyba zmechanizowanym turystą. Na świecie nie zostało już wiele do odkrycia w sensie poznawczym, więc nie ma też pionierów, którzy odkrywają nowe miejsca. Dlatego tak wiele osób próbuje połączyć podróżowanie z pobijaniem różnych rekordów czy dokonywaniem innych wyczynów. Ja uważam, że podróż to nie sport, ale możliwość odkrycia świata w bardzo subiektywny sposób, dla siebie.
Jestem zmechanizowany turystą - mówi Arkady Fiedler (fot. Albert Wójtowicz) Jestem zmechanizowany turystą - mówi Arkady Fiedler (fot. Albert Wójtowicz)
Jestem zmechanizowany turystą - mówi Arkady Fiedler (fot. Albert Wójtowicz)
Czy podróżowanie stało się już dla pana pracą?
- Tak, bo to nie tylko wyprawy, ale także ich przygotowanie: zbieranie pieniędzy, drobiazgowy research, planowanie trasy. A potem zrobienie filmu, napisanie książki, uczestnictwo w spotkaniach. Tego, że w CV można wpisać zawód: podróżnik albo poszukiwacz przygód [adventure traveler - ang.], dowiedziałem się w Londynie. Tam też łatwiej znaleźć fundusze na wyjazdy.
Czego one pana nauczyły?
- Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale moja afrykańska wyprawa okazała się w stu procentach taka, jak przewidywałem. Niewiele mnie zdziwiło, z wyjątkiem oczywiście malucha, który swoją niezawodnością zaskoczył wszystkich. Wolę walki, odwagę, determinację miałem wypracowane wcześniej. Bez tego nie mógłbym się przecież wspinać po szczeblach korporacyjnej kariery.
Podróżowanie może być ucieczką?
- Wielość bodźców, jakie codziennie do nas docierają, może uzależniać. Wyjazdy działają jak najlepsza terapia, ponieważ pozwalają nabrać dystansu. Warto zacząć od najbliższego otoczenia, bo początek jest najtrudniejszy. A gdy poczuje się zew podróży, trudno się zatrzymać. O jednym tylko trzeba pamiętać: od siebie nigdy się nie ucieknie.
Zdjęcia z podróży Arkadego Fiedlera można oglądać na wystawie "Mały Fiat w Afryce"
W kolejnej podróż Arkady Fiedler chce maluchem pokonać trasę z Alaski do Patagonii (fot. Albert Wójtowicz)
Polecamy biografię Arkadego Fiedlera "Fiedler" dostępną w Publio.pl w formie e-booka.
Arkady Fiedler. Podróżnik, który przejechał maluchem Afrykę, wnuk pisarza i pioniera Arkadego Fiedlera. Mieszka w Puszczykowie pod Poznaniem z żoną i dwoma malutkimi synami. Jego podróże (niedługo do obu Ameryk) można obserwować na profilu PoDrodze na Facebooku .