Dorosłość to w biologii określenie wieku, gdy organizm gotowy jest do rozrodu. W psychologii rozwojowej człowieka od 18. do 30. roku życia mówi się o wczesnej dorosłości, a od trzydziestki jest ta dorosłość właściwa . Z punktu widzenia neurologów mniej więcej do czterdziestki nasz mózg zbiera nowe doświadczenia, a potem już głównie je odtwarza. No to kiedy w końcu jest ta granica, ja się pytam? Może z tej dezinformacji i problemów z nazewnictwem wynika fakt, że niektórzy rodzice nawet w sześćdziesięciolatku wciąż nie widzą dorosłego człowieka?
"Mamo, ale ja już jestem dorosły!" / fot. pexels.com CC0 "Mamo, ale ja już jestem dorosły!" / fot. pexels.com CC0
"Mamo, ale ja już jestem dorosły!" / fot. pexels.com CC0
Jak to jest z tą dorosłością?
Przez pewien czas mieszkałam w Danii. Mam wrażenie, że tam dorosłość zaczyna się znacznie wcześniej niż u nas. (Co ciekawe dzieje się tak pomimo tego, że wedle statystyk coraz więcej trzydziestoletnich Duńczyków wciąż mieszka ze swoimi rodzicami.) Jednak wielu szesnasto- czy siedemnastolatków wyprowadza się z domu, znajduje dorywczą pracę i jednocześnie chodzi do szkoły. Oszczędzają na wakacje, zarabiają na własne wydatki i na samodzielne mieszkanie. Mają łatwiej niż (aż tak) młodzi Polacy, bo dostęp do mieszkań w bursach i akademikach oraz do tych socjalnych działa na innych niż u nas zasadach. Ale to zdaje się nie jedyny powód, dla którego tak się dzieje. Mam wrażenie, że duńscy rodzice po prostu tak wychowują swoje dzieci - żeby szybko były samodzielne i niezależne . Żeby szybko wkroczyły w dorosłość. A może raczej w dojrzałość.
Isabel (16 lat) poznałam w akademiku. Dodam, że tam akademik to blok z jednoosobowymi mini-mieszkankami. Czasem, ale coraz rzadziej, ze wspólną kuchnią. Szesnastolatkowie nie muszą być pod nadzorem wychowawców i wybrane akademiki udostępniają im swoje mieszkania. Isabel została niejako "za karę" wysłana przez rodziców ze stolicy do mniejszej miejscowości. Była krnąbrna, wagarowała, czasem popijała i nie chciała się uczyć. Więc rodzice opłacili jej część (!) zakwaterowania i kazali ogarnąć swoje życie. Chodziła codziennie do gimnazjum, a dwa razy w tygodniu wieczorem i w weekendy przewracała kotlety na ruszcie w grill-barze. Raz na jakiś czas do Isabel przychodziła babcia. Rodzice odwiedzili ją pierwszy raz po pół roku, chociaż dzieliło ich raptem 25 kilometrów. Kiedy zobaczyli, że Isabel wróciła na dobrą drogę, zaproponowali powrót do domu. Nie skorzystała. Mówiła, że bardzo ich kocha i jest im wdzięczna, że tak postąpili. Bo inaczej mogłoby z nią być bardzo źle. Nie miała do nich żalu i zaczęła regularnie ich odwiedzać.
Inni znajomi młodzi Duńczycy (dwudziestolatkowie i starsi) też nie korzystali z pomocy rodziców. Mieszkali oddzielnie, utrzymując się samodzielnie lub z minimalną pomocą - zazwyczaj było jednak wręcz przeciwnie, raczej to młodzi pomagali starszym. A to ktoś karczował ogródek z niechcianych krzaków, a to trzeba było uporządkować strych w domu rodziców, a to rozwieźć kartki bożonarodzeniowe z organizacji charytatywnej, w której udzielała się mama. Żaden rodzic nie gotował studentowi jedzenia na zapas. Wnuczęta dziadkom podrzuca się tam rzadko, są przecież przedszkola i żłobki, a na porządku dziennym jest korzystanie z symbolicznej pomocy sąsiadów, którzy też mają dzieci - gdy potrzeba rzucić okiem na chwilę. Prędzej o pomoc poprosi się brata lub siostrę niż mamę i tatę. Dziadków się odwiedza, a nie obarcza wnukami.
Rodzice traktują swoje dorosłe dzieci jak równych sobie dorosłych ludzi . Wiem, że to bardzo uogólnione, ale właśnie tak to wygląda, gdy patrzy się na relacje rodzice-dzieci z zewnątrz, w dodatku przez pryzmat zupełnie innej kultury.
Dobijasz do czterdziestki, a rodzice widzą w tobie swoją małą córeczkę? / fot. pexels.com CC0 Dobijasz do czterdziestki, a rodzice widzą w tobie swoją małą córeczkę? / fot. pexels.com CC0
Dobijasz do czterdziestki, a rodzice widzą w tobie swoją małą córeczkę? / fot. pexels.com CC0
Tymczasem u nas "młodzież" (ta po trzydziestce) nie tylko coraz dłużej mieszka z rodzicami, ale też bardzo chętnie korzysta z ich wszelakiej pomocy. Czasem niestety wykorzystując ich i zapominając, że rodzice mają własne życie. Ostatnio Agnieszka Durska pisała o zależności finansowej od rodziców już całkiem dorosłych ludzi. Z drugiej strony rodzice bardzo daleko ingerują w życie swoich dorosłych dzieci . Gdzie jest ta cienka granica, której lepiej nie przekraczać? Tak, żeby i dorosłe dziecko nie czuło się odsunięte i żeby rodzic nie był tym, który włazi w życie, a raczej tym, który okazuje troskę. Nie wiem. Zapewne różnie u różnych ludzi. Wiem natomiast, że dość często podczas rozmów ze znajomymi słyszę to w sumie bardzo smutne zdanie: "Moi rodzice nadal traktują mnie jak dziecko" .
Ocenianie, wtrącanie się i "pomoc"
Wśród przykładów mam te całkiem małego kalibru - a to kolor ścian rodzice chcieli ustalać w domu swoich dorosłych już dzieci, a to kupili szafki kuchenne bez wcześniejszych konsultacji, a to zapytają sześćdziesięciolatka czy oby na pewno ma czapkę i kalesony, bo przecież dzisiaj mróz. Są i takie z pogranicza absurdu - tata poustawia kanały w telewizorze tak, jak ma u siebie, bo to najlepszy system, mama, mimo próśb żeby nie dotykała żelazka, uprasuje majtki, nawet te z koronki, paląc je oczywiście na węgiel. Jest też jednak czasem i z grubej rury. I tu zaczyna się robić niezwykle nieciekawie. Same pytania o zakładanie rodziny lub rodzenie dzieci z naciskiem na "wreszcie" są nieco niestosowne, ale można je wytłumaczyć troską. Jednak jedna z koleżanek (tuż przed czterdziestką) mówi, że jej mama przy niej rozmawia o niej z ciotką tak, jakby jej nie było w ogóle w pokoju - omawiając kolejno sprawy zawodowe, prywatne i zdrowotne. I mówi mi - "czuję się, jakbym znowu miała 11 lat". Inna koleżanka usłyszała wprost, że dopóki nie założy rodziny, to wciąż jest dzieckiem tego domu, więc nie musi być specjalnie zapraszana na imieniny czy ostatki, bo to jej obowiązek, żeby na nich być. Koleżanka dawno już przekroczyła trzydziestkę. (Czyli dorosły to tylko ten z rodziną? ).
Wielu moich znajomych nieustannie jest ocenianych przez swoich rodziców, którzy wręcz kłócą się o roszady związane z pracą, edukacją lub o decyzje osobiste - na przykład o rozpad związku. Jakby nie wystarczało, że są już przecież oceniani przez przełożonych, a wcześniej - przez ponad pół dotychczasowego życia w szkole. Często - dodajmy - bardzo niesprawiedliwie. Nie mają ochoty znosić kolejnych niekonstruktywnych ocen i krytyki za każdy swój ruch. Oczekują od rodziców wsparcia, rozmowy lub po prostu przytulenia . Dostają często długą litanię uwag o, jak to niczego nie umieją i nic w życiu nie osiągną, bo znowu chcą coś zmienić.
Czy aby na pewno sobie radzisz? Czy aby na pewno sobie radzisz?
Czy aby na pewno sobie radzisz?
Równie nieciekawie mają osoby, które wybrały zdecydowanie odmienny styl życia, niż ten znany z domu rodzinnego. Nie daj Boże nie jedzą mięsa, "mają fanaberię" bycia właścicielem kota albo chcą założyć wielodzietną rodzinę, a sami byli jedynakami. W ogóle tematy związane z rodzicielstwem i wychowaniem są niekończącym się polem do wtrącania się i pokazania swoim dzieciom, gdzie robią błędy i dlaczego. Bo przecież rodzice wychowali już X dzieci, a to dopiero wasze pierwsze. Wiedzą więcej, lepiej i dokładniej, nie pozwalając uczyć się na błędach. (Choć z doświadczenia wiem, że czasem po dwóch latach się zapomina, jak to było z tym dzieckiem i co konkretnie skutkowało w danej sytuacji; zresztą każde dziecko jest inne).
Wtrącanie, wtrącaniem - czasem jest to "zwykła pomoc" ze strony rodziców. Pomoc o którą dorosłe dzieci nie proszą, a nawet nalegają, żeby jej nie udzielać . W wielu codziennych czynnościach - od układania rzeczy w szafkach (oczywiście po swojemu), po wybór miejsca na wakacje lub zakup mieszkania (a co? Przecież rodzic wie gdzie się będzie lepiej mieszkało samotnemu trzydziestosiedmiolatkowi!). Postrzegam tę pomoc jako dalece idącą ingerencję w życie swoich dorosłych dzieci, graniczącą często z ubezwłasnowolnieniem i odebraniem im prawa do własnych (i często mało istotnych) decyzji. Wybaczcie - kolor ścian w nowym domu to rzecz naprawdę mało istotna, szczególnie dla kogoś, kto w tym domu bywa tylko gościem. Ale prawdę mówiąc widzę też - niestety - że na to wszystko znaczna część pokolenia trzydziestolatków najzwyczajniej pozwala. Głównie z wygody. Bo często jest to transakcja wiązana. Babcia poniańczy dzieci, ale przy okazji wprowadzi swoje zasady. Coś za coś.
"Pomalowałam ci, synuś, ścianę tak jak mi się podobało" / fot. pexels.com CC0 "Pomalowałam ci, synuś, ścianę tak jak mi się podobało" / fot. pexels.com CC0
"Pomalowałam ci, synuś, ścianę tak jak mi się podobało" / fot. pexels.com CC0
Z czego wynika ta rodzicielska "pomoc"?
Z braku wiary w umiejętności własnego dziecka, z potrzeby dominacji, z przekonania o własnej (i jedynej słusznej) racji, z braku akceptacji odmienności, z prawdziwej potrzeby pomocy czy z potrzeby bycia potrzebnym, z niechęci odcięcia pępowiny, a może z finansowych realiów? Pewnie ze wszystkiego po trochu.
O ile w wychowaniu małych dzieci jestem zwolenniczką ustalania zasad i stawiania granic przez rodziców właśnie, o tyle już w relacjach rodziców z dorosłymi dziećmi jestem zwolenniczką partnerstwa. Uważam też, że człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach . Czasem korci mnie, żeby (dla wygody, z pośpiechu, z braku cierpliwości) zrobić coś za czterolatka, ale się powstrzymuję i mimo wszystko uczę go samodzielności, odpowiedzialności i umiejętności dokonywania wyborów. Mam nadzieję, że z wiekiem mi się to nie zmieni. A może raczej, że się zmieni w relacje partnerskie.
Cudze chwalicie?
Wróćmy jeszcze na moment na duńskie podwórko. W tamtym modelu wychowania widzę wiele plusów, ale są i minusy. To na przykład spory rozpad więzi rodzinnych . Dziadkowie rzadko zajmują się wnukami, a wnuki potem bardzo rzadko odwiedzają dziadków. Zazwyczaj starość spędza się w domach opieki, a święta nierzadko na kursach ornitologicznych albo zdobienia pisanek. W typowo polskim podejściu też widzę sporo plusów i minusów. W moim przekonaniu zbyt duża ingerencja rodziców w życie dorosłych dzieci może przerodzić się na przykład w hamowanie przedsiębiorczości i innowacyjności (nie, nie tylko obyczajowej, tej nawet najmniej; choć nie od dziś wiadomo, że najczęstsza przyczyną rozwodów jest teściowa), a z drugiej strony rodzina bardzo często jest prawdziwym wsparciem w potrzebie (nie tylko na starość). Może gdyby połączyć te dwa spojrzenia, wyszłoby całkiem nieźle?
Tymczasem w USA jakiś czas temu narodził się nurt RIE, który zakłada, że nie ma dzieci, są ludzie. I od początku dzieci traktuje się jak dorosłych . Czy jest to temat odkrywczy? W opisie zauważam wiele wspólnego z teorią wychowawczą Marii Montessori, a ta ma już blisko sto lat. Niemniej jest to sposób skrajnie różny od tego, żeby trzydziestolatków (i starszych) wciąż traktować jak dzieci. A w waszych odczuciach jak to jest? Gdzie jest ta granica?
PS. Jestem niezwykle wdzięczna moim rodzicom, że dawali mi i wciąż dają dużo wolności, akceptując moje wybory, życie i nie przekładają na mnie swoich wizji i ambicji. Wiem, że takich rodziców jest sporo. Chociaż o nich czyta się dużo rzadziej. Może kiedyś i o nich napiszę.