Od zakupów w Baltonie po ciasnotę i zdrapki - jak przez ostatnie 20 lat zmieniła się kultura latania?

Gdyby w 1995 roku ktoś powiedział mi - dziecku wychowanemu w przestworzach - że bilet na samolot będzie tańszy niż na pekaes - puknęłabym się w czoło. A jednak. Jak latało się w 1995 roku, a jak lata się dziś?

Podróż samolotem - już nie święto a codzienność (fot. Pexels.com CC0)

Kto leci?

1995: Bogacze, biznesmeni i normalni ludzie, których stać było na miejsce w klasie ekonomicznej tylko dlatego, że

a) ciułali cały rok

b) zlikwidowali książeczkę mieszkaniową

c) wszyscy wujkowie i stryjeczne babki zrobili ściepę na bilet.

2015: Wszyscy: studenci, emeryci, rodzice z trójką dzieci i jegomoście, którzy w samolocie czują się jak w ostatnim rzędzie autokaru wiozącego ich na wyjazd integracyjny - ostentacyjnie rozpijają wódę ze strefy wolnocłowej ("a co, nie wolno?!") albo kupują kolejne małpeczki Johnny'ego Walkera, żeby cały samolot widział jak płacą w euro.

Dokąd leci?

1995: W delegację, do Ameryki za chlebem albo w ciepłe kraje na wakacje - byle przynajmniej na dwa tygodnie, bo na krócej w ogóle się nie opłaca.

2015: Wszędzie - na objazdówkę Laos-Wietnam-Kambodża lub all-inclusive w Agadirze, podróż życia po Ameryce Południowej albo na weekend do Paryża za stówę w obie strony (na lotnisko w osławionym Beauvais, znanym z tego, że leży dziewięćdziesiąt kilometrów od Paryża i ma z nim równiutkie zero wspólnego).

Przed odlotem

1995: Przyjeżdżasz na lotnisko z trzygodzinnym zapasem czasu, bo przezorny zawsze ubezpieczony. Z radością opuszczasz raczkujący kapitalizm - te budy, baraki i blaszaki opatrzone szpetnymi szyldami i billboardy zwiastujące promocje w sklepach sieci Rema 1000. Hala odlotów to alternatywna rzeczywistość. Od aury kosmopolityzmu aż przesiąka się glamourem. Bezboleśnie przechodzisz kontrolę bezpieczeństwa - twoje kremy i butelka wody również. Teraz czeka cię szaleństwo w Baltonie. Masz całą listę zakupów: dwulitrowego Smirnoffa dla teścia koleżanki chwycisz w drodze powrotnej, ale flakon perfum Opium dla sąsiadki z dołu i karton czerwonych Marlboro dla byłego męża ciotki Joli kupujesz już teraz. Kiedy znajdujesz swój gate, masz jeszcze półtorej godziny do odlotu. Idziesz do palarni sztachnąć się ostatnim papieroskiem, a potem grzecznie czekasz aż zaczną wpuszczać do rękawa.

2015: Wbiegasz do hali odlotów czterdzieści pięć minut przed odlotem, ściskając w ręku bilet w postaci świstka papieru. Zastanawiasz się, czy obsługa da radę zeskanować kod, bo trochę się zmiętolił. W pośpiechu dopijasz wodę, wyładowujesz plastikową torbę z kosmetykami z pękającej w szwach walizeczki (lecisz na tydzień, ale z bagażem podręcznym), zdejmujesz buty. Gratulujesz sobie w duchu, że jesteś w miękkim dresie. Masz nadzieję, że może tym razem uda ci się przebrnąć przez security z nienadszarpniętym poczuciem godności - poprzednim razem zadzwoniła ci fiszbina w staniku, więc wzięli cię na osobistą i kazali rozebrać do rosołu.

Do bagażu podręcznego wkładamy co najmniej trzy rzeczy niedozwolone. Może być piesek.

Tym razem się udaje, ale odkrywasz, że koleja do hajmana ukradła ci dwadzieścia pięć minut, więc puszczasz się pędem w stronę gate'u. Po drodze łapiesz butelkę mineralnej za sześć złotych, złorzecząc pod nosem na bandyckie ceny. W kolejce do samolotu trzymasz kciuki za swoją walizeczkę - oby nikt się nie zorientował, że licząc z kółkami ma trzy i pół centymetra za dużo!

Na pokładzie

1995: Personel pokładowy wita cię świeżą gazetą i szwedzką praliną w ozdobnym pudełeczku. Rozsiadasz się wygodnie na swoim miejscu, rozpoczynasz small talk z sąsiadką, która okazuje się słynną śpiewaczką i częstuje cię After Eightem. Wszyscy podróżni zadają szyku w garniturach i garsonkach - ty też nieźle się prezentujesz w kreacji zakupionej specjalnie na tę okoliczność. Tuż po starcie rozpoczyna się posiłek - dziś w menu schab z brzoskwinią i frytki kuleczki, a także ciepłe bułeczki z masełkiem, a do picia wszystko, czego dusza zapragnie: sok pomidorowy, coca cola w minipuszeczce, sauvignon blanc, burbon. Wsuwasz wszystko ze smakiem i dyskretnie przemycasz talerzyk oraz sól i pieprz z logo linii lotniczej do bagażu podręcznego (na pamiątkę!). Chwilę później ucinasz sobie pogawędkę z kapitanem, który akurat wyłonił się z kokpitu, żeby rozprostować nogi i przywitać się z pasażerami. Gdy pilot wraca za stery, wyciągasz książkę i rozmyślasz o tym, że życie jest piękne. Wtedy przypominasz sobie, że został ci jeszcze deser w postaci lukrowanego serniczka. Od stewardessy dostajesz gorącą kawę. Pożerasz to i osuwasz się w śpiączkę spożywczą. Tuż przed lądowaniem budzi cię sygnalizacja "zapiąć pasy". Kiedy podwozie gładziutko styka się z pasem startowym, bijesz brawo na znak uznania. Pilotom jest miło, bo przez drzwi do kokpitu wszystko słychać.

2015: Siedzisz po sąsiedzku z panem, który trzy minuty po starcie wyciąga z torby bułę z kiełbasą krakowską. Nie winisz go za to, bo też masz suchy prowiant - nie lubisz płacić pięć euro za napompowanego chemią rogalika Seven Days. Myślisz sobie, że chociaż ciasnota odcina ci dopływ krwi do dolnych kończyn, to mogłoby być dużo gorzej. Wtedy maszyna osiąga wysokość przelotową, a z głośników rozlega się trójjęzyczny jazgot. Przez najbliższe półtorej godziny dowiadujesz się, że kupując napój i kanapkę w zestawie oszczędzisz dwa euro i dostaniesz batona, że w menu są paluszki z mozzarelli oraz kurczak w sosie słodko-kwaśnym i że komplet błyszczyków Clinique jest dziś tańszy niż w wolnocłówce, i że z okazji zbliżających się świąt, na klientów podniebnego butiku czeka piętnastoprocentowa zniżka na najpopularniejsze zapachy, w tym (fanfary!) na jabłuszko od DKNY! Kiedy w końcu na pięć minut robi się cicho, ucinasz sobie drzemkę, z której wyrywa cię brutalnie głośne obwieszczenie, że właśnie masz niepowtarzalną okazję, żeby kupić zdrapkę, wygrać vouchery na darmowe loty i bonusowo okazać się w ten sposób dobrym człowiekiem. Bo tę forsę za zdrapkę dostanie jakaś fundacja, więc w ogóle najlepiej kup od razu kilka zdrapek, bo jedna kosztuje dwa euro a trzy tylko pięć, a wtedy masz większą szansę wyskrobać sobie Renault Clio. Podkręcasz muzykę w słuchawkach i zastanawiasz się, czy jesteś złym człowiekiem, bo nie chcesz już słuchać o charytatywnych zdrapkach w trzech (łamanych) językach. Czujesz, że skoro lot do Mediolanu kosztował cię tyle co autobus do Białegostoku, to trochę nie masz prawa narzekać, ale nie rozumiesz dlaczego ci ludzie nie wygłaszają swoich obligatoryjnych komunikatów w normalny sposób, zamiast uprawiać werbalne tortury na cały regulator. Od hałasu pęka ci głowa, ale nie możesz od tego uciec, bo jesteś w metalowej puszcze dziesięć kilometrów nad ziemią. Po wylądowaniu klaszczesz z wdzięczności, że możesz już stąd wyjść. Piloci nie czują się docenieni, bo siedzą za pancernymi drzwiami i w ogóle tego nie słyszą. Taszcząc swoją walizeczkę przez płytę lotniska tęsknisz trochę za dawnymi luksusami, ale potem przypominasz sobie, że twój bilet kosztował 39 złotych. I nagle nie masz już żadnych zażaleń.

Może poza jednym. Podróżowanie stało się nagle tak zwyczajne.

Zobacz wideo
Więcej o: