Jak upewnić się, że mamy kryzys humanistyki? Zacząć rozmowę o problemach twórców, artystów i ludzi kultury. I patrzeć jak rozmówca przewraca oczami, bo ludzkość ma pilniejsze zmartwienia niż to, że muzycy z filharmonii dorabiają jako kierowcy Ubera, a ilustratorzy dostają sto zeta za rysunek, który mozolnie dłubali przez dwie doby. Takim ludziom się nie współczuje, bo sami wdepnęli w to bagno. Na własne życzenie zasilili szeregi tradycyjnie rozumianej klasy kreatywnej. Nikt im nie kazał kończyć nieprzyszłościowych kierunków, wybierać nierentownych branż. Przecież nie od dziś wiadomo, że kto pracuje twórczo, ten żyje w nędzy i przedwcześnie umiera na suchoty.
Po cholerę nam jakaś kultura i sztuka? (fot. Pexels.com)
To kara, którą wymierza ci los, gdy jesteś zuchwały i chcesz wyżyć z czegoś, czym się jarasz. Jeśli wykonujesz oderwany od rzeczywistości nie-zawód typu artysta-plastyk, krytyk literacki czy muzyk jazzowy albo ubzdurałeś sobie, że będziesz pracować w teatrze lub fundacji promującej sztukę współczesną, to sorry, ale sam ustawiłeś się w kolejce po głodowe zarobki i niepewną egzystencję. Nikt, kto ma łeb na karku nie strzela sobie tak w stopę, bo trudno o mniej opłacalną "karierę". Najpierw musisz się wielokierunkowo wykształcić, nabrać erudycji, ćwiczyć przez lata albo porządnie oczytać, a potem z pocałowaniem ręki przyjąć słabo płatny etat w budżetówce lub przesiedzieć pół życia na śmieciówie. Nie dla ciebie świadczenia, płatne urlopy i refundowane leki na starość. Nie dla ciebie uczciwe stawki. Bo skoro robisz to, co kochasz, to nie musisz na tym zarabiać - wystarczy, że jesteś spełniony.
Wiadomo, że w poczuciu spełnienia milej wyjada się resztki z lodówki. A jeśli dopadnie cię chandra, pamiętaj o tym, że w pracę projektanta mody czy etat na kierunku filmoznawstwo wpisany jest prestiż, a prestiż to taka uniwersalna waluta, którą można opłacić czynsz i kupić bilet miesięczny ...
Ugrzęźliśmy w absurdzie. Znam zawodowych muzyków, którzy zgarniają nagrody i grają na wielkich festiwalach, ale na wynajęcie siedemnastu metrów kwadratowych w Warszawie stać ich tylko dlatego, że dorabiają sobie na słuchawce albo stoją za barem. Znam też ilustratorkę, która wydała trzy świetnie przyjęte książki dla dzieci, ale poza satysfakcją i rozgłosem ma też mrożące krew w żyłach długi, bo zarabia całe dwa złote na każdym egzemplarzu. Znam dziewczynę z doktoratem z kulturoznawstwa, która może sobie pozwolić na "fanaberię" jaką jest praca w organizacji pozarządowej tylko dlatego, że jej mąż tyra w korpo i zarabia dość, by spłacać kredyt. Na pracy kreatywnej można przyzwoicie zarobić w wypadku, gdy kreatywnie prowadzisz fanpage firmy produkującej rajstopy albo kreatywnie wymyślasz hasła zachęcające do zakupu jogurtu naturalnego z ziarnami zbóż. W innych przypadkach pracujesz za półdarmo ("stawka? pięć groszy za słowo!"), za darmo ("nic ci nie zapłacimy, ale i tak wygrałeś życie, bo współpraca z takim prestiżowym zleceniodawcą wzmocni twoje portfolio!") albo dopłacasz - najczęściej kilka kafli za to, by ktoś wspaniałomyślnie pozwolił ci harować pro bono w swoim studiu projektowym.
Nie idzie żyć w ten sposób, ale co zrobić, gdy zdewaluowała się calutka branża, gdy kuleje cały sektor? Za każdym razem, gdy zadaję na głos to pytanie, dostaję tę samą krótką odpowiedź: nie marudź, zmień branżę . Przebranżowienie to ostatnio najmodniejsza droga do sukcesu. Sprawnie przeprowadzony zwrot na ścieżce kariery to dowód na to, że jesteś przedsiębiorczy, bacznie obserwujesz rynek pracy i trzymasz rękę na pulsie, a przy tym jesteś definicją wszechstronności.
Pracodawcy kochają takich ludzi renesansu, więc nic, tylko iść się przekwalifikować! Konwertyci, którzy już dokonali branżowego skoku w bok opowiadają o tej rewolucyjnej zmianie jak Mormoni o Jezusie: "Skończyłem polonistykę i zarabiałem grosze w muzeum, ale poszedłem po rozum do głowy i teraz jestem szefem HR-u w dynamicznie rozwijającej się firmie! Spróbuj, a będziesz tarzać się w forsie i spędzać wakacje na Kubie!" albo "Tłumaczyłem powieści z hiszpańskiego i jechałem na umowie o dzieło. W końcu powiedziałem sobie: znasz jeden język, opanujesz i drugi - np. C++. Teraz wreszcie mogę zainwestować w sztukę i co trzeci dzień biegać do teatru!"
Pokrzepia mnie taka inspirująca narracja, ale coś mi się tu nie klei. Jeden tłumacz przebranżowiony na programistę to potencjalna historia "od zera do milionera", ale co się wydarzy, gdy na ten sam pomysł wpadną wszyscy iberyści? Żeby przebranżowieni krezusi mogli uprawiać mecenat, ktoś musi malować te cholerne obrazy. By mogli chodzić do teatru, ktoś musi zasiąść w kasie i sprzedać im bilet, ktoś musi nagłośnić spektakl, a ktoś w nim zagrać. Czy jeśli wszyscy inspicjenci przebranżowią się na team managerów, a wszyscy malarze czmychną do agencji projektować interfejsy, to problem się rozwiąże?
Powiedzmy sobie szczerze - tłumacz, jak również dramatopisarz, kurator czy plakacista to nie są zawody z tej samej kategorii co gorseciarka czy zecer - nie są na wymarciu. Dlaczego więc rynek pracy traktuje osoby, które je wykonują jak niewolników własnego kaprysu, niezasługujących na świadczenia i godziwe wynagrodzenie? Nie od dziś wiadomo, że humanistyczne wykształcenie jest niemierzalne, a pracę w służbie kultury i sztuki trudniej zmonetyzować, ale czy to znaczy, że cały sektor należy podeptać i na trzy-cztery masowo się przebranżowić?
Zdaje mi się, że zmiana branży to dobry ruch dla pojedynczych osób chcących wskoczyć na wyższy poziom dobrobytu, ale te całe masy narzekających na swój los ludzi kultury nie marzą o natychmiastowym "milionerstwie", tylko o tym, żeby styknęło na ratę kredytu i dentystę. Z kolektywnego punktu widzenia, przebranżowienie nie jest żadnym rozwiązaniem, tylko odwracaniem kota ogonem . Bo jeśli świat bez kultury zmroziłby nam krew w żyłach, to wpychanie pisarzy w copywriting , a kustoszy w product sales management wcale nie jest w naszym interesie. Co zatem robić? No, nie ma rady - trzeba cenić pracę twórczą, dotować i płacić za kulturę. Bo nie każdy humanista może być brand mangerem, a nie każde kino - portugalskim dyskontem.