Czego ludzie w związkach mogą żałować?

Jestem sama tak długo, że większość osób na moim miejscu wbiłoby sobie widelec w oko albo spiknęło się z pierwszą lepszą osobą z brzegu. A ja, mimo poczucia samotności i skandalicznego deficytu całusów w czoło, będę upierać się przy swoim: czasami singielstwo naprawdę wygrywa.

Plusy dodatnie (rys. Magda Danaj)

Dawno temu, kiedy kończył się mój najdłuższy i najpoważniejszy związek, nie mogłam się doczekać życia w pojedynkę. Nie mogłam się doczekać kim będę, kiedy znikną wszystkie elementy tej drugiej osoby, które nagromadziły się we mnie przez lata. Życie singla wydawało mi się nieskomplikowane: zero dramatów i emocjonalnej sinusoidy, dużo idylli i hedonizmu w towarzystwie "miejskiej rodziny", którą sama wybrałam.

Przez lata właśnie tak było: umawiałam się na niedzielne śniadania z przyjaciółkami, wracałam z imprez o ósmej rano, czkając szczęściem i regularnie urządzałam sobie upojne trójkąty typu "ja + tiramisu + serial Dziewczyny" . Sielanka we własnym towarzystwie tak mnie pochłonęła, że umknął mi moment, w którym reszta mojego świata postanowiła, że tak na serio to jednak chce związku. I oto stało się: w moim najbliższym otoczeniu nie ma już singli. Miejska rodzina tkwi w separacji. Wszyscy przedefiniowali swoje priorytety, otulili się ciepłym kocem związku i przestali wychodzić z domu. Moje singielstwo sprowadza się teraz do rozpaczliwego wypychania dziur po przyjaciołach, którzy wsiąkli w relacje i dają się złapać dwa razy w miesiącu na szybkie "co tam u ciebie" oraz kombinowania co, by tu zrobić, żeby nie spędzić kolejnej soboty sam na sam ze swoją głową. Namawianie zakochanych par, żeby zwlekły się z kanapy i poszły ze mną w miasto sprawia, że czuję się jak pani z call center usiłująca opchnąć rondle ze stali nierdzewnej. Czy ta gra jest warta świeczki? Tak! Bo każda minuta spędzona w miłym towarzystwie, to czas, w którym mój mózg przestaje krzyczeć: "weeeź, dziewczyno, ale jesteś samotna!"

Przez lata pękałam z dumy, że bycie szczęśliwą singielką tak kapitalnie mi wychodzi. Tak jakby korzystanie z wolności, której potrzebowałam było godnym aplauzu osiągnięciem. A przecież szczęście nie jest niczym niezwykłym, kiedy ma się w życiu ludzi gotowych odebrać telefon w środku nocy i nie powiedzieć nic oprócz "wstawiaj wodę na herbatę, będę za dwadzieścia minut". Prawdziwe wyzwanie to pozostać szczęśliwą singielką, kiedy nagle wszyscy dookoła mają nagle to tajemnicze SWOJE ŻYCIE, w którym jestem tylko marginalnie obecna. Żeby oszczędzić sobie wybuchów płaczu w miejscach publicznych (true story), wzięłam się na słówko i zadałam sobie kilka prostych pytań:

"Czy jest cokolwiek, co wciąż ekscytuje mnie w życiu w pojedynkę? Czy są rzeczy, których nigdy nie przestanę doceniać, nawet gdy z całej tej samotności zacznę gadać o siebie i jeść sajgonki nad zlewem?"

Spodziewałam się, że w odpowiedzi ryknę "nieeee!", rozpłaczę się i umrę ze zgryzoty, ale jakimś cudem moje myśli poszybowały w pozytywnym kierunku.

No, bo weźmy choćby samotny sen. Przecież moment, w którym co wieczór beztrosko uwalam się w poprzek łóżka to jeden z najsłodszych prezentów od codzienności! Jestem pewna, że to jakiś kulturowy psikus nakazał nam utożsamiać wspólny sen z intymnością. Przytulanie przytulaniem, seks seksem, ale kto wymyślił, że droga do emocjonalnej bliskości prowadzi przez znoszenie czyjegoś chrapania i przestrzennej ekspansji noc w noc przez całe lata? Znam ludzi, którzy nie wyspali się od dekady i zabiliby za własny barłożek, ale siedzą cicho, bo zamianę łoża małżeńskiego na dwa tapczany wciąż powszechnie interpretuje się jako zapowiedź rychłego, smutnego końca. Nie będę kłamać - bardzo się cieszę, że mnie to w ogóle nie dotyczy i z nieskrywaną czułością spoglądam w stronę swojego queen size łóżka.

Po drugie: czas. Każdy kto kiedykolwiek zaangażował się w pełnoetatową relację wie, że to czasochłonna impreza. Twarde fakty z mojego życia są takie, że te dłuuugie godziny, które musiałabym złożyć na ołtarzu związku, spożytkowałam na m.in.: lekcje włoskiego, długie kąpiele, tysiące stron doskonałych książek, rozkminianie jak się czuję w swoim własnym ciele, osiąganie odmiennych stanów świadomości na orbitreku oraz inspirujące rozmowy z nieznajomymi w zatłoczonych barach. Przysięgam, że nie mogę się doczekać tych wszystkich rzeczy, na które jeszcze starczy mi czasu. Rozważam medytację, maratony filmów, które wszyscy już widzieli i jakieś siedem milionów innych rzeczy, które po prostu lepiej jest robić solo.

Nawiasem mówiąc, singielstwo to nie tylko wieczny czas dla siebie, ale też mikrozakochania, którym można oddawać się do woli . Pięknie jest powierzyć się jednej osobie, ale gdybym ostatnie parę lat spędziła w stałym związku, nie zadurzyłabym się w chłopaku z Rzymu, który czytał Gombrowicza, zarywał noce na nasze rozmowy i sprawił, że pierwszy i ostatni raz w życiu poryczałam się na lotnisku. Ani w chłopaku, który poharatał mnie emocjonalnie i zadbał o to, by już nigdy nie przyszło mi do głowy zakochać się w nikim niemiłym. Ani w tym, który chwilę później uratował mnie szklanką whisky i ciepłym słowem. Nie ma takiej zasady, według której te wszystkie miłostki są mniej warte niż lata dojrzałej stabilizacji. Po prostu nie ma.

Zostaje jeszcze ta stuprocentowa niezależność, która pozwala mi żyć w ekstrawagancko spontaniczny sposób. Nie jestem odpowiedzialna za nikogo oprócz siebie, więc za każdym razem kiedy przychodzi mi do głowy absurdalna myśl typu "uuu, może skoczę se do Włoch, nażrę się pizzy i wrócę?", radośnie klikam w bilet za 39 zeta i nic mnie już nie interesuje. Nigdy nie zadrży mi palec, bo "czy aby to nie ten weekend kiedy dziubuś ma delegację?" albo "przecież zawsze chcieliśmy zwiedzić Wenecję razem!". Nigdy, przenigdy nie muszę myśleć o takich rzeczach. W moim życiu nie ma kompromisów - jak chcę risotto, to jem risotto, a nie tofu w pięciu smakach, bo on tak strasznie chciał wietnamczyka. Kocham Warszawę, więc mieszkam w Warszawie, a nie w Brukseli, bo on dostał pracę marzeń. Choć imponuje mi, że ludzie potrafią rezygnować z ważnych rzeczy dla innej osoby, to fakt, że ja nie muszę tego robić uważam za niebywały luksus.

Czy w takich okolicznościach można babrać się w poczuciu samotności i opłakiwać swój los? Można, ale czy wypada, kiedy przysługuje nam prawo do pieprznięcia wszystkiego w cholerę, ucieczki na tropikalną wyspę, oddania się medytacji i błogiego kimania w pozycji "na rozgwiazdę"? Moim zdaniem zupełnie nie wypada.

Zobacz wideo
Więcej o: