Kiedyś nie chciałam mieć dzieci. Dzisiaj mieć ich nie mogę

To, co kiedyś wydawało się błogosławieństwem, może stać się życiową tragedią. Buńczucznie mówimy w młodości, że nie chcemy mieć dzieci. Bo to nasz wybór i mamy do tego prawo. Ale co zrobić, gdy przestajemy mieć wybór, a poglądy już dawno się zmieniły? W takiej sytuacji jest Olga, której list jest wyjątkowo smutny. Publikujemy go dziś, dodając masę ciepłych życzeń.

Myśl o napisaniu tego listu siedziała w mojej głowie od dłuższego czasu. Potrafię dobrze i składnie pisać, ale w tej chwili targają mną emocje, które z pewnością negatywnie wpłyną na formę tego listu, za co z góry serdecznie przepraszam. Stylistycznie wrażliwych proszę o zaciśnięcie zębów.

Kiedy byłam piękna i młoda, nie chciałam mieć dziecka. Nie wpisywało się ono w moje życiowe plany. Chciałam studiować, podróżować, poznawać ludzi, bawić się. I tak sobie żyłam, od podróży do podróży, zmieniałam miejsca pobytu, zmieniałam miejsca pracy, tylko partnera miałam stałego. Nie, dzieci mnie nie drażniły, nie przeszkadzał mi ich płacz w samolocie, wrzask na plaży, wprost przeciwnie, zawsze podchodziłam do nich z czułością i troską, tak już mam. Ale własnego nie chciałam mieć.

Zabezpieczałam się jak tylko mogłam, przez długi okres czasu brałam tabletki antykoncepcyjne, mimo że poza ich działaniem wynikającym z nazwy przynosiły raczej więcej przykrych dolegliwości niż czegokolwiek innego. Ale działały. Tzn tak mi się wydaje, bo może już wtedy byłam zwyczajnie jałowa? Światopoglądowo byłam otwarta na ludzi i ich wybory, nie miałam problemu z mówieniem i słuchaniem o aborcji, na prośbę przyjaciółki opiekowałam się nią po takim zabiegu, myślę, że gdybym wtedy zaszła w ciążę, sama zdecydowałabym się na jej usunięcie.

Ale nie zaszłam. Ani wtedy, ani rok później, ani dwa, ani cztery. Ani wtedy gdy ograniczyłam zmiany stref czasowych, ani wtedy gdy odstawiłam antykoncepcję, ani wtedy, gdy psychicznie poczułam się gotowa. Nie zaskoczyło- w pierwszym cyklu, w szóstym, osiemnastym i dwudziestym czwartym. Myślę, że organizm już wcześniej dawał mi jakieś sygnały, które lekceważyłam, albo próbowałam usprawiedliwiać. W wyszukiwaniu usprawiedliwień jestem lepsza niż ktokolwiek inny. W końcu usłyszałam diagnozę, po której mój świat przewrócił się do góry nogami i za cholerę nie chce wrócić do normalności. Nie mogę mieć dzieci.

Oczywiście, najpierw pojawiły się myśli, że to przez te lata antykoncepcji i ciągłych podróży, potem, że życie jest niesprawiedliwe, bo ludzie wyrzucają dzieci do śmietników, a ja nie mogę zajść w ciążę. Potem usłyszałam co przedstawiciele Kościoła Katolickiego mówią o in vitro. Potem dowiedziałam się ile to in vitro kosztuje. Potem cieszyłam się z możliwości refundacji, a potem załamałam informacją, że w moim przypadku szanse są mniejsze niż minimalne. Nie przyjmuję do siebie myśli o adopcji. Jeszcze nie. Być może nie przyjmę nigdy. Zresztą, dziecka pewnie i tak nikt by mi nie dał, rozstałam się z partnerem, przestałam czuć się kobietą, przestałam czuć się wartościowym człowiekiem. Nie mogę mieć dziecka. Nie mogę mieć dziecka. Nie mogę..

Dzisiaj, mimo, że nadal staram się szanować wybór każdej osoby, nadal jestem za prawem wyboru, nie zdecydowałabym się towarzyszyć żadnej z koleżanek w tej drodze, nie chcę słuchać relacji tych, które się na to zdecydowały. Z drugiej strony, nie potrafię się cieszyć z narodzin w znajomych związkach. Przeszłam przez to dwukrotnie. Pojechałam, zawiozłam prezent, pogratulowałam świeżo upieczonym rodzicom i zerwałam kontakt. Nie potrafię.

Tak, wiem, nadaję się na terapię. Ale jestem jednym z tych beznadziejnych przypadków, które uważają, że po to człowiek ma mózg, by mógł zapanować nad swoimi emocjami. Ciągle się łudzę, że mi się to uda. Że zajdę w ciążę przestałam się łudzić już jakiś czas temu. Już nawet nie próbuję, bo nie mam z kim. Nadzieja umiera ostatnia? Moja ostatnia nadzieja już umarła.

Czarno i ponuro brzmi ten list, ale myślę, że doskonale oddaje tragedię wielu setek ludzi, kobiet i mężczyzn, bo nie zapominajmy, że w tym wszystkim tkwią także mężczyźni, którzy nie mogą mieć dziecka. Napisałam go po to, by poprosić tych z Was, którzy są przeciwnikami fachowo nazywanego rozrodu wspomaganego, by zanim rzucą kamieniem w chorego człowieka (tak, jestem chora...) zastanowili się jaki cios mogą zadań w i tak ogromnym już cierpieniu.

Napisałam go po to, by Ci z Was, którzy mają w swoim otoczeniu bezdzietne osoby zastanowili się przed kolejnym stwierdzeniem "chyba pora na dzieciaczka, co? działacie coś?" nad tym, że być może te osoby dzieci mieć nie mogą, a rozmawiać o tym nie mają siły/chęci/potrzeby.

Napisałam go po to, by osoby, które również dotknęła ta tragedia, wiedziały, że nie są same.

Olga.

Więcej o: