W swojej pracy widzę rzeczy, których widzieć nie chciałabym. Wiem, że w korporacji, ale też i w mniejszej firmie, trzeba być przede wszystkim sprytnym i otwierać usta wyłącznie wtedy, kiedy się to opłaca albo jest to bezpieczne. Wobec przełożonego należy być co najmniej wyrozumiałym, ale lepiej lekko nadskakującym. Byłam świadkiem, kiedy mój szef podniesionym głosem mówił do koleżanki, że ma się zamknąć, że pieprzy bzdury i że jest głupia jak ameba. Wszystko to wykrzyczał na tyle głośno, że słyszałam nie tylko ja. Potem okazało się, że nie miał jednak racji. I co? I nic. Moja koleżanka wzruszyła ramionami i tyle. Następnego dnia nawet się do szefa uśmiechała. Część wspólnych znajomych z pracy mniej lub bardziej otwarcie zaczęła nazywać ją tchórzem i kobietą bez kręgosłupa moralnego. Zaczęły się małe, pozornie przypadkowe kpiny i złośliwe przytyki. Oni na taki publiczny lincz nie pozwoliliby. Odszczeknęliby się, że hej! Nie tak dawno, prawdopodobnie również gardziłabym nią za takie zachowanie. Gdzie jej godność do cholery?!
Szanuj mnie, ty durny chamie niemyty. Zaraz pokażę ci, gdzie jest twoje miejsce - myślałam w duchu i zawsze stawałam okoniem, gdy ktoś chciał wyegzekwować ode mnie coś, co nie należało do moich obowiązków. Domagałam się głośno przeprosin, gdy ktoś potraktował mnie niekulturalnie i żądałam sprawiedliwości, gdy byłam oceniania surowiej niż inni. Robiłam to niestety, na tyle niemądrze, że finał był do przewidzenia. Bruk. Stałej pracy nie mogłam znaleźć przez tak długi czas, że moje wymagania wobec przyszłej pracy malały i malały. Impet i buta, z którą wkroczyłam w życie bez etatu, zmniejszały się proporcjonalnie ze stanem konta. W końcu zaczęłam przyjmować zlecenia, za które płacono mi stawki średnie, małe a nawet upokarzające. Jedyne zlecenia, których nie robiłam to te tzw. do portfolio. Jakieś tam zasady - minimalne - we mnie pozostały. Ale i tak frajda z wykonywanej pracy nie tylko zdecydowanie się zmniejszyła, ale wręcz zamieniała się w niszczącą frustrację. Ten, kto stał w długiej kolejce po mięso w promocyjnej cenie i czekał na przeceny innych produktów spożywczych, dobrze wie, jak irytują ci, którzy tego robić nie muszą. Wiem, że zazdrość jest zła i podła, ale zdarzało mi się ze złością patrzeć na tych, którzy z zapakowanymi wózkami przechadzają się między sklepowymi regałami. Wybierają nie patrząc przy tym przesadnie na cenę. Zrezygnowałam z życia towarzyskiego, bo szybko okazało się, że nie mogę dotrzymać kroku koleżankom, które miały stałe wpływy na konto. Koszt takiego wyjścia natychmiast przeliczałam na to, ile obiadów mogłabym z tego ugotować. Jasne, że mogłyby mi takie wyjście "postawić", ale to przecież nie jest rozwiązanie.
I najważniejsza kwestia - godność, o którą tak walczyłam będąc na etacie, teraz rozpłynęła się we mgle. Brałam naprawdę każde zlecenie. Każdy przelew, który pojawiał się na koncie, wywoływał we mnie jednocześnie radość i amnezję. Szybko zapominałam o złości, że nie mogę już stawiać warunków, bo rynek bardzo skutecznie przytarł mi nosa. Dumna rewolucjonistka, która wcześniej namawiała innych do tego, żeby nie dali się złamać przez złych szefów, gdzieś mimochodem, po cichutku umarła. Na jej miejscu pojawiła się dziewczyna z miłym uśmiechem, głucha na mało taktowne uwagi, ale bardzo czuła na hasło - chcesz może dorobić? Moje tzw. soft skills rozwinęły się jak nigdy dotąd. Nauczyłam się schlebiać tym, którzy to lubią. Wiedziałam jak się przekomarzać, gdy ktoś pluł mi w twarz i udawać, że nic w sumie się nie stało. Zawsze w tyle głowy miałam myśl - muszę z czegoś żyć. Moje dzieci też. Jeśli po upokorzeniu mnie poczujesz się lepiej, proszę bardzo. Tak, byłam do wynajęcia przez każdego i to za niewygórowaną stawkę. System mnie pokonał, a potem nagrodził. Dostałam pracę. Wcale nie wymarzoną, ale stałą. Ze wszystkimi świadczeniami.
I dziś już się uodporniłam na mobbing codzienny. Gdy słyszę uwłaczające treści, niezasłużoną krytykę lub przykry żart, uśmiecham się i myślę - na koniec miesiąca moje konto zostanie za to zasilone przelewem. Mniej biorę do siebie. Wzruszam ramionami, identycznie jak publicznie obrażona przez szefa koleżanka z pracy. Bo widzicie, ja lubię luksus płynności finansowej. I łatwiej mi znieść nawet publiczne krzyki niż ten moment w sklepie, kiedy wiem, że muszę z czegoś koniecznie zrezygnować, bo na wszystkie zakupy teraz nie mam. Dzieciom już nie muszę odmawiać tak często, jak wcześniej. Wygrzebałam się z długów. Zanim zarzucicie mi słabość i koniunkturalizm, powiem jedno. Na bycie rewolucjonistą nie stać (i to dosłownie) każdego. Nie krytykujcie tych, którzy nie mają siły walczyć z chamskimi szefami i idą przez życie, czy biurowe korytarze ze spuszczoną głową. Nie znacie ich przeszłości. Jeśli już chcecie koniecznie coś zrobić, to pomóżcie.
Izabela S.