Żałoba na opak. Historia o kontrolowanym szaleństwie

Śmierć ważnej dla nas osoby to temat, z którym zmierzy się każdy. W tym jesteśmy wszyscy równi. Ale każdy przeżywa to zupełnie inaczej. Napisała do nas wdowa, która nie zamierza przechodzić tradycyjnej żałoby. Ku lekkiemu oburzeniu rodziny, sąsiadów, a może nawet Waszemu.

Kocham swojego męża. Tak samo jak zawsze. Równie silnie jak na początku. Mimo że od jego śmierci minął już ponad rok. Przez pięć ostatnich lat swojego życia walczył z rakiem płuc. Ostatni rok był wyjątkowo ciężki. Powoli stawało się dla wszystkich jasne, że przegrywa w tym nierównym pojedynku. I to nawet nie przez sam nowotwór tylko powikłania wywołane ostrą chemioterapią, a potem hormonami. Każdy wspólnie dzień spędzony był jak dar od Boga. Nie pamiętam zupełnie pogrzebu. Psycholog nazwałby to być może klasycznym wyparciem. Pamiętam za to każdą wesołą chwilę spędzoną z mężem. Teraz żyję tymi wspomnieniami. On nie życzył sobie żałoby. Mówił, że przede mną jeszcze całe życie i dlatego mam żyć tak, jak zawsze. Gdy umarł miał zaledwie 45 lat. Jestem od niego młodsza o 10 lat.

Jeśli tylko miał trochę więcej siły, rozmawialiśmy. Nie było wcale łatwo. Ten, kto przez to przechodził dobrze wie, ile żalu, gniewu, nienawiści do losu i Boga nam towarzyszyło. Ile nocy przepłakałam, ile przekleństw wykrzyczałam sama nie wiem już do kogo. Od nadziei po bezdenną rozpacz. Pewnego dnia mąż zaczął przepraszać, że nie będzie go przy mnie. Uczucie bezsilności jakie wtedy poczułam zabolało mnie jak nóż wsadzony z rozmachem w serce. Mieliśmy wiele planów. Pewnie jak każde małżeństwo. Prawie niczego nie zdążyliśmy zrealizować. Tamtego dnia powiedział też, że nie życzy sobie żadnego płakania, rozpaczania, noszenia czarnej odzieży. A ja, choć szanse były coraz mniejsze, mówiłam, że on na pewno z tego wyjdzie. Że jeszcze będziemy mieli dzieci, dwójkę a może trójkę, psa i egzotyczne, szalone wakacje. Wierzyłam w to z całych sił, bo chyba miałam nadzieję, że to go uleczy. Kilka dni potem mąż umarł we śnie. Nie było mnie przy nim. Prawie nie pamiętam tego, co działo się potem. Brałam silne leki uspokajające, głównie spałam, wszystkim zajęli się moi rodzice, teściowie i przyjaciele męża. Ja prawie wychodziłam z domu. Spałam wśród jego ubrań. Wąchałam je, nosiłam, traktowałam jak relikwie. Chciałam być jak najbliżej jego.

Szczerze mówiąc po pogrzebie, nie pojawiłam się tam od czasu, gdy spoczęła tam trumna. Jest mi to wypominane.

Otrząsnęłam się jakoś po miesiącu, może po dwóch. Od tamtego mniej więcej czasu nie płaczę publicznie, nie noszę czarnych ubrań, staram się uśmiechać do ludzi na ulicy. I na swój sposób, nie przyjmuję do wiadomości, że mąż nie żyje. Nie lubię odwiedzać go na cmentarzu. Szczerze mówiąc po pogrzebie, nie pojawiłam się tam od czasu, gdy spoczęła tam trumna. Jest mi to wypominane. I to zarówno przez rodzinę, jak i sąsiadów. Nawet znajoma kiedyś przyszła do nas do domu, żeby z troską powiedzieć mi, że mogiła mojego męża jest zaniedbana. A on tak bardzo Cię kochał - powtarzała nieustannie.

Nie mówię o nim: mój świętej pamięci mąż, wciąż jest po prostu moim ukochanym mężem. Dla mojej rodziny i niektórych znajomych to oznaka szaleństwa.

W domu "rozmawiam" z mężem. Śmieję się do jego fotografii. Gdy idę na zakupy, wyobrażam sobie, że idziemy razem. Udaję, że jesteśmy razem. To daje mi szczęście. To trzyma mnie w pionie. Wszędzie poustawiałam w domu nasze zdjęcia. Nie mówię o nim: mój świętej pamięci mąż, wciąż jest po prostu moim ukochanym mężem. Dla mojej rodziny i niektórych znajomych to oznaka szaleństwa. Pogódź się wreszcie z tym, że twój mąż umarł! Okaż mu szacunek! - słyszałam to wiele razy. Niby co znaczy pogodzić się? Płakać cały czas? A może spędzać całe dnie na cmentarzu? Nie traktujcie mnie jak wariatki, nie mówcie mi, co mam robić, ani jak się czuć. Wiem, że nic już nie jest takie samo, ale pożegnam się z mężem wtedy, gdy ja będę tego chciała! Możliwe, że nie pożegnam się nigdy. Wierzę w to, że on jest cały czas obok mnie. Że mnie chroni. Chcę po prostu żyć po swojemu. To nie jest tak, że nie brakuje mi jego fizycznej obecności. Zdarza mi się, że zapadam się w sobie i godzinami szlocham, gryzę poduszkę ze złości albo wyję w nią jak zwierze. Ale wtedy staram się myśleć o mężu, o tym, jak bardzo go kocham. Ten smutek, który mnie wypełnia w takich momentach, nic przecież nie wnosi. Nie zmieni nic. Wyobrażam sobie, że słyszę jego głos, że czuję dotyk jego dłoni na swoich plecach. I wstaję, żeby żyć dalej. Chcę smakować to życie za nas dwoje. Ludzie z mojego otoczenia nie są w stanie zrozumieć takiego zachowania. Usłyszałam kilka kąśliwych uwag sugerujących, że nie potrafię godnie uczcić pamięci zmarłego, że zbyt szybko doszłam do siebie po tragedii. No i ta mogiła, taka zaniedbana To są słowa, których się nie zapomina. Podobnie jak tych oskarżających spojrzeń.

Czasem ogarnia mnie wściekłość na tych, którzy mnie oceniają. Sprawiają mi ból i wpędzają w poczucie winy. Ale nic nie mogę zrobić. Zagryzam zęby. Mogę tylko opisać, to jak sobie radzę z samotnością i żałobą. Nie chcę iść do psychologa. To sugerują mi prawie wszyscy. Nie chcę "przepracowywać" żałoby, ani nie chcę się z nią mierzyć, ani żegnać z mężem. Nie wiem skąd w ludziach taka potrzeba pomagania innym na siłę, wtłaczania ich w schematy. Była chwila, kiedy chciałam uciec, przeprowadzić się i zacząć wszystko od nowa. Tyle że tutaj są nasze miejsca, nasze uliczki i park, w którym czasem spacerowaliśmy. Trzymam się, żyję, a moja "żałoba" jest po prostu inna.

Więcej o: