Kilka drobiazgów, które uczyniłyby dobry szpital jeszcze lepszym

Przyzwyczailiśmy się do narzekań na naszą służbę zdrowia, tymczasem jak wynika z relacji naszej Czytelniczki można trafić całkiem nieźle. Ale i w tym "niezłym" można jeszcze to i owo poprawić, żeby było jak w serialu o amerykańskich medykach. Czy to już za wysokie wymagania?

Byłam ostatnio w szpitalu. Z dzieckiem. W dużym mieście, na wyremontowanym oddziale. Oczywiście nie było tam jakoś szczególnie fajnie (bo szpital nie jest przecież od tego, żeby było fajnie), najgorzej też nie było. Ale kilka drobnych rzeczy można by tam zmienić i byłoby jeszcze lepiej. Ale zacznijmy od początku.

Jedziemy z dzieckiem na ostry dyżur do dziecięcego. Największego w mieście. Dziecko przelewa się przez ręce, gorączka pod niebiosa, nieprzytomne. Na ostrym tłum dzieci. Pewnie chore, ale biegają, wrzeszczą, śmieją się, bawią. Pani na recepcji chce skierowanie do szpitala. Jakie skierowanie? Przecież dlatego przyjechałam do szpitala, bo ja tu widzę zagrożenie życia. Jak bym chciała iść do lekarza, to bym poszła. Pani jest nieustępliwa. Chce skierowanie. Albo pytać lekarza, czy bez skierowania przyjmie. Idę więc pytać. Ale nie ma kogo, bo lekarza w pokoiku na ostrym nie ma. A tłum pod drzwiami gęstnieje, kłębi się coraz bardziej i bardziej. Ja do kolejki nie trafiam, bo nie mam skierowania. Moje dziecko za to przelewa się przez ręce coraz bardziej i bardziej. Wracam do pani. Mówię, że się o dziecko boję. Pani wzrusza ramionami. Wszyscy czekają. Ogarniam więc wzrokiem kłębiący się tłum rozwrzeszczanych dzieci i uciekam. Do innego szpitala. Dobrze mi, mam wybór. Przynajmniej teoretycznie. Nie chcę już nigdy musieć tam wracać. Koszmar jeszcze przed drzwiami. Spędziłam tam ponad godzinę, lekarz cały czas się nie pojawił.

Po wyjściu zaczynam dzwonić, a życzliwi ludzie zaczynają pomagać. Pan doktor w przychodni rejonowej wypisuje skierowanie (na ślepo, opowiadam przez telefon, co się z dzieckiem dzieje), kto inny daje znak, gdzie jechać. Jadę, a tam żadnego tłumu. Pani doktor przyjmuje nas od ręki, idziemy na oddział, ładny, nowy, czysty, kolorowy. Dostajemy łóżko w dwuosobowej sali (!), z łazienką (!). Dziecię za chwilę leży pod kroplówką, dalej nieprzytomne, ale już pod opieką, a nie w poczekalni z kłębiącym się tłumem. Szok i niedowierzanie, kiedy się okazuje, że noc spędzę nie na krześle przy łóżeczku, ale na leżance obok. I jeszcze pani, która jest z nami w pokoju wydaje się miła, lubi wietrzyć, nie hałasuje, chodzi wcześnie spać i też nie lubi palić jarzeniowych świateł. Jezu, może nawet da się to jakoś przeżyć!

A teraz do rzeczy. Chodzi o drobiazgi, bo ludzie generalnie byli mili, fachowi (a wiadomo, że najważniejsi są ludzie), pomocni, dosyć szybko reagowali na rozmaite prośby (kroplówka się skończyła, gorączka rośnie, ligniny potrzeba, a tu coś wytrzeć, a tam nie umiem złożyć). Lekarze tłumaczyli, co się dzieje, nie zależało im na tym, żeby cię tam trzymać. Ale ten mój pokój, to nie był niestety standard, to był luksus. Chyba jedyny taki, fart. Pozostałe sale były raczej większe (3 - 4 osoby plus do każdej "osoby" rodzic, więc szybko robi się tłum), raczej bez łazienki. Szkoda, bo czasem nawet jedna dodatkowa osoba i jej goście potrafią doprowadzić do szału, nie mówiąc już o tym, co z nami robią upodobania innych (do ciągle włączonego telewizora - był na każdej sali, do nieotwierania okien, do hałasowania. Ja np. zabijam za gadający cały czas telewizor, a wiem, że dla wielu ludzi włączony non-stop to standard).

Dla rodziców przygotowano pomieszczenie z lodówką, czajnikiem, stolikiem, krzesłami. Miejsce, gdzie można było sobie usiąść, zjeść, zrobić herbatę. Super! Ale przydałaby się jeszcze kuchenka mikrofalowa albo jakakolwiek inna, dzięki której można by było podgrzać donoszone przez babcie /ciocie/mężów wiktuały. Drobiazg, a cieszy (łby).

Chodaki i chodakopodobne stukające obuwie. Kiedyś ukochane przez lekarzy i medyczny personel, dziś na szczęście w odwrocie (przerzucili się na rozmaite cichochody i crocsy). Ale jedna pani pielęgniarka lubiła swoje drewniaki bardzo i jak miała dyżur w nocy to nie dawało rady spać.

Pielęgniarze. Za mało ich! Na tym oddziale był jeden i był świetny! Więcej panów pielęgniarzy poproszę!

Personalizacja wdzianka. Fartuchy w polskich szpitalach nigdy nie wyglądały dobrze. Ale powoli coś się zaczyna zmieniać. Skoro lekarze w "Chirurgach" mogą mieć swoje ukochane, kolorowe czapeczki, to dlaczego panie pielęgniarki i pielęgniarze nie mogą mieć swoich "osobistych" kitli? Pan pielęgniarz np. miał koszulę w misie - wspaniała, na oddział dziecięcy jak znalazł, a jedna pani pielęgniarka miała koszulę czerwoną. I też wyglądała pięknie. Niebiała biel niezbyt ładnych fartuchów zupełnie do mnie nie przemawia. Szczególnie na dziecięcym oddziale.

Papierosy. Serio. Mam wrażenie, że cała obsługa szpitala jara na tony. Szok i niedowierzanie. I smutek, jak przychodzą z tym chuchem (ręce myli za każdym razem bardzo dokładnie, tylko chuch pozostał).

Oczywiście szkoda mi było jeszcze, że nasze pielęgniarki nie tak zadbane, jak te w amerykańskich serialach, ale to już nie do nich pretensje, tylko do systemu, który im nie płaci...

Ja wiem, że to problemy pierwszego świata, bo czasem pewnie robaki nocą z kątów w szpitalu wychodzą, albo i z jedzenia tamtejszego, ale może czas zacząć domagać się więcej? Ja wiem, że najważniejsi są ludzie, ale najlepiej byłoby jednak leżeć w sali, w której nikt inny nam nie przeszkadza i gdzie można się umyć bez wcześniejszego spaceru na drugi koniec korytarza. Fajnie by było, żeby dziecko z rotawirusem nie dostawało do jedzenia a. ryżu na mleku b. kanapek z twarożkiem c. jogurciku, bo to jednak nie ta dieta. Fajnie by było, gdyby szpital stać było na probiotyk. I na godziwe pensje dla personelu, żeby mógł wyglądać jak w amerykańskim serialu (przynajmniej).

Więcej o: